DRAMATIS PERSONAE

DRAMATIS PERSONAE




Pirjo Lehtinen - wielbicielka gorących napojów, szczególnie herbaty, kawy i czekolady. W wolnych chwilach zajmuje się spaniem.



R.I.Prescott - domowa bogini researchu.



Lewis Oliver - lubi słuchać gry na akordeonie i trzasków bata. Tresuje bestie w swojej głowie i wypuszcza je na papier.




środa, 26 grudnia 2012

Jest tylko jest. Historie dopowiedziane



R.I.Prescott


The only place where you can dream, living here is not what it seems.
Ship of white light in the sky, nobody there to reason why.
Here I am, I'm not really there, smiling faces ever so rare.
Let's walk in deepest space, living here just isn't the place.
Steve Harris “Strange World” (Iron Maiden)

Spojrzał przez szybę okna samolotu. Dywan gęstych śnieżnobiałych chmur, oświetlony ostrymi promieniami słońca rozpościerał się aż po horyzont. Pomyślał, że podczas lotów na wysokim pułapie, zawsze zaskakuje go poczucie nierealności wszystkiego. Miasto, które opuścił, już nie istnieje, miasta, do którego zmierza, jeszcze nie ma. Znalazł się w idealnym zawieszeniu pomiędzy było i będzie. Zamknął oczy. 

Subtelny zapach, w który ubrana była przechodząca stewardessa, zmusił go do podniesienia powiek. Obserwował spod rzęs jak się zgrabnie poruszała między rzędami foteli, zachwycała go jej samoświadomość i królewska godność w ruchach. Zauważyła, że się w nią wpatruje. Spojrzała mu prosto w oczy. Zmroziła lodem błękitu. Przypomniał sobie, że na zewnątrz musi być przynajmniej pięćdziesiąt stopni na minusie. Zamrożony czas, tu i teraz, z królową śniegu w swoim żywiole. Zawezwał ją do siebie. Podeszła z profesjonalnie ciepłym uśmiechem, który nie roztopił jednak chłodu jej oczu. Podając kartę kredytową poprosił o Ballantine's. Zachwycił się szczupłymi palcami, które przejęły od niego plastik. Przeszła na tył samolotu, żeby po chwili wrócić ze szklaneczką wypełnioną trzema kostkami lodu i małpką whisky oraz jego kartą. Podziękował, zmuszając by jej dłonie zetknęły się z jego własnymi. Szybko je wycofała, ale wystarczyło, żeby mógł poczuć ich jedwabiste ciepło. Zagrzechotał lód, sprawiło mu przyjemność obserwowanie jak złocisty płyn powoli je zalewa i odbiera kostkom niedostępność chłodu. Podniósł szklankę do ust, alkohol rozlewał się po języku, sięgał podniebienia. Wraz z każdym łykiem rozgrzewał ciało zamarznięte w nieskończoności teraźniejszości.

Jeszcze raz spojrzał w okno, dywan chmur nic się nie zmienił, nadal rozpościerał się pod samolotem, stwarzając bezpieczną iluzję ponadczasowości. Jednak lekki ucisk w uszach uświadomił mu, że zaraz nastąpi atak na tą nieciągłość, samolot zanurkuje w toni puchowej bieli i wynurzy się w rzeczywistości było i będzie. Po drżeniu samolotu czuł jak ten rozrywa tkankę teraźniejszości. Boston przywitał ich burzą. Przy lądowaniu samolot trochę szarpnęło. Czekając cierpliwie na możliwość opuszczenia pokładu sięgnął do podręcznej torby schowanej pod fotelem, wyjął aparaty słuchowe i założył je do obu uszu. Dopadł go zgiełk potencjalnych przyszłości.

Samolot linii Icelandair wylądował na lotnisku Logana w Bostonie punktualnie o 17:40 czasu lokalnego. Godzinę później w sali przylotów eksplodowały dwa ładunki wybuchowe o dużej sile. Źródła zbliżone do policji twierdzą, że oba ładunki zostały umieszczone w aparatach słuchowych jednego z pasażerów, który prawdopodobnie przyleciał z Glasgow.

czwartek, 6 grudnia 2012

Ręce masz jak lód

Pirjo Lehtinen

  
W moim śnie wszystko jest na swoim miejscu, trucizna, sztylet i duch. Przedstawienie rozpoczyna się wraz z uderzeniem w gong. Kurtyna z aksamitu, ten kolor nazywa się Bycza Krew, ma swój ciężar, pod którym materiał się ugina; kurtyna jęczy podciągana do góry, odsłaniając wirujące w powietrzu drobiny, zapach kurzu i szminki. Nastrój oczekiwania potęguje się. Po drugiej stronie niema widownia, twarze bez rysów. My gramy dla nich, oni dla nas. Owacje, ukłony, doskonałe alibi.
Życie jednak nie zawsze przypomina sztukę.


Impreza sprawiała wrażenie spontanicznej, choć w rzeczywistości przygotowywaliśmy ją od dobrych dwóch tygodni. Zarezerwowałam najmodniejszy catering – owoce morza serwowane przez półnagie dziewczęta ledwo przeniesione na stronę prawa, ale już wystarczająco doświadczone, by z wdziękiem poruszać się po cienkiej granicy dobrego smaku. Kwartet smyczkowy z dodatkiem saksofonu proponował swoje wersje popularnych hitów, zmienione nie do poznania, zmysłowe. Szampan był różowy, a widok z najwyższego piętra wieży upajał. Pierre bez wahania przyjął zaproszenie na event tego kalibru, nie podejrzewając, że to on jest głównym celem naszych zabiegów. Oszołomiony niedawnym sukcesem – pierwsza poważna rola w karierze, i od razu modny teatr, Off–Broadway, zainteresowanie mediów, gładko idąca zmiana wizerunku – chciał się w tym pławić, nurzać. Prawie z nami nie rozmawiał od momentu gdy Fran, uznana producentka, powierzyła mu główną rolę. Być może się wstydził, że odebrał nam cały splendor, może nie potrafił spojrzeć w twarz przyjaciołom, których zawiódł tak okrutnie. A dawaliśmy mu niezliczone szanse. Telefony, wizyty, zaproszenia, maile. To Maxim przecież podsunął Fran pomysł zatrudnienia kogoś z nas, był także pierwszym kandydatem do roli. Brał udział w przesłuchaniach, próbach. I nagle okazało się, że został zastąpiony. Nie mogliśmy wybaczyć jednego – tego, że dowiadujemy się z prasy. Z prasy!

– Pierre, kochanie, nie może tak być, że nie rozmawiamy ze sobą teraz, gdy stoisz u progu prawdziwej kariery – mówię do niego, uśmiechnięta niewinnie, podając na zgodę kieliszek szampana. Sączy go dzielnie, krzywiąc się, bo pod osłoną bąbelków kryje się odrobina goryczy.
– Christy – odpowiada, patrząc na mnie ze smutkiem i zakłopotaniem– nie wiedziałem co powiedzieć, rozumiesz. Takiej oferty nie mogłem odrzucić, to szansa na wyrwanie się z getta, pokazanie się z innej strony.
– Myślisz, że te panie, które wykupią bilet, przyjdą podziwiać twoje aktorstwo? – śmieję się.
– Nie, nie sądzę. Będą miały nadzieję, że się rozbiorę. Tak jak połowa kobiet i mężczyzn w tym pokoju – zatacza ręką koło, wskazując na gości przyjęcia. – Ale Fran mówi, że mam talent. I że to będzie magia. Po pierwszym akcie, zobaczysz, nie będzie już Pierre’a Ogiera, tylko Bruce Shield, nowoczesny Makbet.
– Chciałabym, żeby ci się udało – mówię z uśmiechem, wracając do ustalonej strategii. Widzę, że z drugiego końca pokoju obserwuje mnie Maxim; czujna, nieruchoma postać na tle nocnej panoramy miasta – wierzę, że się uda. Po prostu zawsze chciałam, żebyśmy się trzymali razem, Pierre. Ty, ja i Maxim. Ty i ja. Te wszystkie wspomnienia…
– Pierwszy raz – Pierre wchodzi mi w słowo. Irytuje mnie jego ton, wspominkowy, jakbyśmy rozmawiali o czymś, co wydarzyło się i zakończyło dawno, dawno temu – nasza pierwsza praca. Uwielbiałem z tobą pracować, Christy. Powiem to każdemu, kto spyta.
„Uwielbiałem” – słyszę i wzdrygam się. Pierre tak naprawdę nie patrzy na mnie, nie widzi mnie, on w myślach udziela wywiadów pierwszoligowym magazynom, występuje w talk-showach, dyktuje autobiografię sprawnemu pisarzowi.
– Mówisz to każdej dziewczynie! – droczę się.
– Dziewczyny lubią, gdy im to mówię. – odpowiada szczerze.
– Nie myślałeś, żeby zrezygnować z tej akurat roli? – pytam, bo muszę. Ostatni przystanek, zanim zapadnie decyzja – wiesz, o ile trudniej jest Maximowi coś osiągnąć. Wiesz, ile nad tym pracował. Dla ciebie to było jedno słowo, dla niego pół roku ciężkiej pracy.
Jego twarz tężeje, pojawia się czujność, nie chcę tego, biorę go za rękę, głaszczę.
– Christy, męczysz mnie teraz, nie mówmy o tym. Psujesz mi humor. Dobrze wiesz, że nie chcę się z wami kłócić, jesteście moimi najlepszymi przyjaciółmi, ale nie ma szans, żebym odpuścił. Chcą mnie, rozumiesz, właśnie mnie! To jest moja kariera i moja szansa, nie mogę dłużej zostać na dole, w niszy, w getcie, ta praca mnie mierzi. Musicie to zrozumieć. Musicie mi to wybaczyć. Chcą mnie, nie jego.
„Jego” – powtarzam w myślach. Wygodnie jest pozbyć się imion. To tylko biznes. To tylko przeszłość, droga, która za nami.
– Kochany, widzę, że czujesz się zmęczony – pochylam się poufale w jego stronę, zabieram ze zgrabiałych palców pusty kieliszek, na dnie kilka białych smug osadu. – Może się położysz? Mam tu sypialnię, zaraz za ścianą. Odpoczniesz…
– Dobrze – mówi, a jego piękne, ciemne oczy przymykają się. Maxim, widząc, co robimy, wskakuje na środek sali tanecznej, jednym perwersyjnym ruchem zsuwa marynarkę z nagiego, lśniącego oliwką torsu. Błyskają flesze, i jestem pewna, że nikt nie zauważa, jak się oddalamy.

Kilka kamiennych korytarzy, trochę schodów, wąskich i stromych. Prowadzę słaniającego się Pierre’a, wygadując jakieś głupoty, przez co na jego usta wypełza pijacki uśmieszek. Wygląda teraz równocześnie okropnie, spocony i czerwony, z rozmazanym makijażem, i pięknie, bo przypomina chłopca, którego kiedyś znałam. Robi mi się smutno, ale nie pozwalam sobie na choćby jedną chwilę wahania. Otwieram drzwi narożnego pokoju, dźwięków z tej sypialni nie słychać na dole. W pokoju jest jasno, Pierre zwala się na łóżko, pociągając mnie za sobą, obejmuje mnie odruchowo i czuję niezdrowe gorąco buchające z jego ciała, chyba przez to ostre światło przypominają mi się wszystkie nasze sceny, bo pamiętam je bardzo dokładnie, po prawdzie nie było ich zbyt wiele, Pierre woli różnorodność. Wyplątuję się z jego ramion i patrzę, jak szybko zasypia. Potem pochylam się nad nim jeszcze raz – wydaje mi się, że tak trzeba – i składam na jego rozchylonych ustach delikatny pocałunek.

Wychodząc, gaszę górne światło. Prędko wracam na dół, gdzie nikt nie zauważył mojego zniknięcia. Tańczę z Maximem, przyciągając spojrzenia. Jego ręce są spocone a tors tandetnie lśni od brokatu. Śmieję się głośno, flirtuję z fotografami, zamieniam parę słów ze znanym reżyserem. Czas do północy wlecze się niemiłosiernie, choć wykonałam już swoje zadanie.  Druga część należy do Maxima, lecz czy on się odważy? Z niepokojem obserwuję, jak wlewa w siebie kolejne drinki, a cień pod jego oczami pogłębia się, rysy wyostrzają. Tak wygląda panika, wyrokuję, czy nie ma już na tym świecie prawdziwych mężczyzn? Czy zawsze i o wszystko muszę się troszczyć – ja?

– Widzę, że świetnie się bawisz – mówi Fran, szczupła i brzydka jak zwykle. Jej ubrania są droższe niż całe to przyjęcie. A może po prostu nienawidzę jej od momentu, gdy nas odrzuciła?
– Masz rację, jestem dziś taka szczęśliwa – uśmiecham się. – Martwiłam się o Maxima, tyle energii i nadziei włożył w twoje przedstawienie, unikatowa szansa wypłynięcia na powierzchnię, że tak powiem, ale cóż, musimy wrócić do tego, co było, i dalej, mozolnie wiosłować w naszej łódeczce. Pod prąd, w górę strumienia. Cieszyć się szczęściem Pierre’a…
Oczy Fran rozbłyskują, gdy słyszy to imię. Naturalnym gestem podaję jej kieliszek szampana. Pije go duszkiem, z wdzięcznością.
– Właśnie, gdzie jest Pierre?
Rozgląda się, dawno nie widziałam takiego głodnego spojrzenia, czy to możliwe, że pogardzam nią za to, że przypomina mnie samą z czasów, gdy po raz pierwszy wkręciłam się w tą branżę, gdy pierwszy raz… Pierwszy raz.

Zamyślam się i milczymy obie. Przypominam sobie przyjazd do miasta i chwilę, gdy osiągnęłam dno, tracąc kolejną pracę kelnerki. Stoję na rozdrożu, pada deszcz i krzyczę, że jeśli już mam sypiać za pieniądze, to nie za nędzne grosze z podstarzałym szefem knajpy na rogu. Z lokalu wybiega jeden z klientów, niepozorny chłopak w marynarce. Zdejmuje tą marynarkę i okrywa mnie, a ja dopiero wtedy zaczynam dygotać.  Prosta historia, dziewczyna poznaje chłopaka. Przypominam sobie smak tamtego deszczu i nasz pierwszy seks. Gdy poznałam Maxima, też nie miał szczęścia do roboty, kombinowaliśmy na wszystkie strony i w końcu zaczęliśmy wrzucać w net nasze amatorskie filmiki. To był jedyny sposób, ale zrobiliśmy to z klasą. Mieliśmy zasady, bo naprawdę się kochaliśmy, ta praca miała być tylko epizodem, przepustką do kariery, przed premierą pierwszego poważnego filmu wzięliśmy nawet cichy ślub. Od początku wiedziałam, że Maxim jest niezwykle utalentowany, a równocześnie miękki jak plastelina, dający sobą kierować. Ma w sobie tyle samo z mężczyzny co z kobiety, oczywiście jeśli chodzi o usposobienie. Bardzo o mnie dba, troszczy się, i najczęściej robi to, co mu powiem. A Pierre…

Gdy wpisać w wyszukiwarkę jego nazwisko tym co od raz wyskakuje są zdjęcia penisów. Penis w stanie spoczynku, słusznych rozmiarów, elegancki. Penis lekko wzwiedziony, helleński, jak z antycznych rzeźb, zresztą Pierre pozował do wielu tego typu przedstawień. Wreszcie penis w pełnej okazałości, fioletowy prawie czarny, poznaczony żyłkami które wyglądają, jakby miały za chwilę pęknąć. Budzący niepokój. Dopiero na drugim miejscu pojawiają się odnośniki do firmy jego ojca, do całego bogactwa, które za nim stoi. Można nawet znaleźć zdjęcie grupowe z elitarnej szkoły dla chłopców, wtedy jeszcze Pierre wyglądał dziecinnie i słodko. Wśród dalszych wyników mieszają się informacje biznesowe, notki o skandalach, zdjęcia z imprez, ustrzelone przez paparazzi, i linki do starych oraz nowszych produkcji z jego udziałem. Pierre znany jest z tego, że nie cofnie się przed niczym. Sypia z chłopcami i dziewczętami, starszymi i młodszymi osobami, bierze udział w orgiach, pozuje do sugestywnych zdjęć. Robi błyskawiczną karierę. Tylko my wiemy, ile w jego pozie jest prawdziwej pasji a ile buntu przeciw ojcu. Tylko my wiemy, kto zgarnia panicza dosłownie z ulicy po tym, jak ten zostaje wyrzucony ze szkoły i z domu, kto go przygarnia, daje mu jeść i pić, pociesza, pozwala się wypłakać. Kto pierze jego brudne skarpetki, i kto z ciężko zarobionych pieniędzy kupuje mu pierwszy dorosły garnitur. Kto stawia go na nogi i rekomenduje w swojej pracy. Kto przegaduje z nim jego wydumane problemy i lęki, w kółko i po wielokroć te same, zarywając przy tym noce.
I Pierre powstaje, dosłownie oraz w przenośni. Wszystko mu się udaje. Połowę dajemy my, drugą – nazwisko ojca. Wyklęty, ale nadal książę. Zaczynamy razem, lecz to on pnie się wyżej i szybciej. Odbija się od nas, wspina po naszych plecach, nie patrzy wstecz. Nie musi praktycznie nic robić. Jest gwiazdą. Jego nazwisko sprzeda każdy film.

– Więc gdzie on jest? – dopytuje Fran, wzrok producentki zasnuwa mgła, już najwyższy czas na działanie. Fran, bogata ale równie zagubiona jak kiedyś ja. Śniąca o groźnym penisie swojego największego gwiazdora, gwiazdora wykupionego od porno-biznesu za ciężkie pieniądze odziedziczone po kolejnym potężnym ojcu. Przyzwyczajona, że dostaje wszystko, czego chce. Żyjemy teraz w świecie fortun i pałaców.
– Gdzie on jest, gdzie jest Pierre?  Niech no ja go dorwę w swoje ręce, sukinsyn…! – wstaje nagle i krzyczy te słowa, kilka osób odwraca się w naszą stronę, uśmieszki i szepty, błysk flesza. Doskonale.
Biorę ją za rękę i prowadzę, niby to w stronę toalety, ale zaraz skręcamy.
– Schodami w górę i ostatnie drzwi na lewo. Źle się czuł i doradziłam, żeby się położył. Jest sam, no chyba że znalazła go któraś z fanek. Wiesz, że połowa kobiet na sali…a także połowa mężczyzn marzy, by znaleźć się z nim sam na sam w sypialni.
Świadomie powtarzam jego własne słowa. Fran oblizuje spierzchnięte wargi. Zadziwiające, jak wiele można osiągnąć przy pomocy banalnych rozmów i odrobiny alkoholu. Gdybym wiedziała wcześniej, dawno już byłabym na szczycie.

Zabieram z jej rąk kieliszek i odprowadzam wzrokiem, po kilku krokach znika w ciemności, widzę tylko chwiejny cień. Bezpieczniej będzie, jeśli pójdzie sama. Jest lepiej niż myślałam, znacznie lepiej. Śnię swój misterny, barokowy sen.

Mija jeszcze jedna godzina, zegar na wieży wybija północ. Tańczymy z Maximem na środku parkietu, obejmuję go ściśle, to on jest moją przyszłością, tak zdecydowałam. Potem, gdy już próbujemy się wymknąć, otacza nas wianuszek dziennikarzy. Trzy wystrzałowo ubrane dziewczyny z „Vogue’a” wróżą Maximowi wielką karierę w mainstreamie. Jedna z nich słyszała, że otarł się o rolę Bruce’a Shielda. Druga wyrokuje, że za kilka lat to on, ze swoją subtelną urodą będzie królem Broadwayu, on, a nie przerysowany, głośny Pierre. Trzecia całuje go w usta, mówiąc, że ma być ostrożny. Kilka lat! Nie mamy tyle czasu. Popycham Maxima w kierunku wyjścia, sama absorbując dziennikarki baśnią o początkach naszej kariery. Słuchają z wypiekami na twarzach.

Po kilku minutach dzwoni komórka, głos Maxima brzmi jak zza grobu „Coś jest nie tak. Nie mogę skończyć. Musisz mi pomóc, proszę”. I płacz. Jęk, zanim się rozłącza. On często płacze, ja nigdy. Pierre też nie płacze, ale Pierre mnie nie chciał. Nie traktował poważnie. Oto mężczyźni mojego życia, beksa i bufon.
„Mężczyźni” – przewracam oczami, i przepraszam dziennikarki, wyślizgując się z ich objęć. Impreza stopniowo stacza się w stronę orgii. Kobiety mają rozwiane włosy, opuszczone ramiączka sukien, kilka par całuje się w kątach sali, zajęte są wszystkie kanapy, saksofon jęczy zmysłowo.

Korytarz i schody pokonuję po omacku, kontur rzeczywistości się rozmywa. Jestem duchem, upiorem tego miejsca, tej wynajętej do kręcenia pornoli pseudo-średniowiecznej rezydencji na zboczach Hollywood Hills. Drzwi do pokoju są otwarte. Na łóżku, tak jak go zostawiłam, leży Pierre, ramiona ma rozrzucone szeroko a pierś porusza się miarowo, mimo że w brzuchu tkwi głęboko wbity sztylet. Krew leniwie ścieka na boki, barwiąc jedwabną koszulę i drogie prześcieradło. Fran też śpi jak zaklęta, przyklejona do lewego boku Pierre’a, rozpaczliwy gest małej, brzydkiej dziewczynki. Maxim płacze schowany w najdalszym zakamarku pokoju.
– Niczego nie można tobie zostawić – mówię. – Nie potrafisz zrobić nawet najprostszej rzeczy, gdy wszystko dla ciebie przygotowałam. Nie musisz się mocować. Podałam ci go na tacy, śpi. Jeśli chcesz go zastąpić w tym pieprzonym przedstawieniu, bądź facetem i dokończ co zacząłeś.
– Nie mogę… to przecież Pierre, to Pierre… – jęczy Maxim, jest roztrzęsiony, półnagi, z trudem ukrywam pogardę. Czy można jednocześnie kogoś kochać i gardzić nim? – Wszystko muszę robić za ciebie, cała twoja kariera… Gdyby nie to, że w ciebie wierzę, kochany…
Mówię bez przekonania, bo w tym momencie nie pokładam wiary w nic poza koniecznością działania. Pierre rzęzi i chyba pod wpływem bólu zaczyna się wybudzać z chemicznego snu. Wyrzeźbione, mocarne ciało drży, więc wzdycham i podchodzę do niego, chwytając rękojeść sztyletu obiema rękami. Cała nagromadzona wściekłość kumuluje się w tej jednej chwili. Metodycznie, raz za razem wyjmuję i wbijam ostrze w klatkę piersiową Pierre’a, czując się, jakbym go gwałciła. 

W moim śnie wszystko jest doskonałe. Zostawiamy Fran wtuloną w martwego Pierre’a, w jej dłoń wsuwamy zakrwawiony sztylet. Paparazzi szybko przypominają sobie pijackie pogróżki pani producent, nam nie mają nic do zarzucenia, przetańczyliśmy przecież całą noc. Znajdują ich policjanci. Sprawa jest jasna, mamy motyw i narzędzie zbrodni. Fran niewiele pamięta, i nie ma nikogo, kto by ją usprawiedliwił, nawet własny ojciec ostatecznie się od niej odwraca. W moim śnie prace nad kontrowersyjną sztuką zostają prędko podjęte, reżyser zawsze faworyzował Maxima. Na premierze stawia się cała towarzyska śmietanka i komplet dziennikarzy. Kurtyna idzie w górę. Jesteśmy na szczycie świata, a ja jestem żoną nowego króla. Mam moc.

– Ręce masz jak lód – szepcze Maxim, patrzący na mnie z lękiem i podziwem. Pochylam się nad umywalką, własne dłonie wydają mi się obce. Pod paznokciami zakrzepły rdzawe półksiężyce. Najbardziej na świecie pragnę ruszyć teraz w stronę sali balowej, krwawe plamy na gorsecie sukni, krople zastygłe na twarzy jak znamiona, nie mieć nic do ukrycia. Zanurzyć się w oczyszczającej lawinie fleszy, w deszczu krzyków, w melodii policyjnych syren. Być dziewczyną, którą przez pięć cennych minut zauważy cały świat. Pokazać im podszewkę kosmosu, kulisy złotego teatru po którym błądzą jak zagubione dzieci. Ale nie mogę. Nie wolno mi porzucić snów. Zrujnować misternego planu. Jeszcze nie.

– Ręce masz jak lód – szepcze stroskany, i cóż mam mu powiedzieć, jeśli nie prawdę o tym, że krew spiera się do czysta wyłącznie w zimnej wodzie?

poniedziałek, 12 listopada 2012

Wieczność. Historie dopowiedziane

R.I.Prescott
Then I went whispering, whispering, whispering, whispering
As I pass myself down to my knees.
Whispering, whispering, those dew drops are glistening,
As I fall through the willow trees, and I said.
Who will care for the falling?
Who would care for the falling?
Alex Care, “Whispering” z albumu “The Lateness of the Hour

Na rozstaju dróg dumnie rosły trzy wierzby. Były to jedyne drzewa w tej okolicy, płaskiej jak stół, pokrytej łanami pszenicy, owsa i kukurydzy. Księżyc otaczał je łagodnie ochronnym kręgiem światła.
Wyłączyła silnik swojego Samuraja. Wysiadła, oparła się o jego maskę, sięgnęła do kieszeni i wyjęła paczkę papierosów. Włożyła jednego do ust. Podnosiła zapalniczkę, kiedy wierzby zaszeptały z naganą. Zgasiła płomień, schowała zapalniczkę do kieszeni spodni, a papierosa zatknęła za ucho. Wierzby zasadziła prababka Stefania. Pilnowały rozdroża nie wpuszczając do domostwa złego. Ze swego zadania wywiązywały się skutecznie, od wieków krążyły opowieści o wyprowadzonych na manowce ludziach, którzy chcieli zagrozić szeptuchom z Namirówki. Szeptuchy – pomyślała – te na wskroś moralne, odpowiedzialne kobiety, często uważano za czarownice, przez tych, których los odwróciły na lepsze. Obdarzone darem szeptania ludzkich losów z dumą niosły swoje brzemię przez życie, pomagając potrzebującym i cierpiąc nie za swoje grzechy.
Chłonęła spokój nocy, wsłuchiwała się w szum liści, wzrokiem przebiegała po delikatnych drżących gałązkach. Wiedziała, że kiedy wsiądzie do samochodu, nie minie kwadrans, a będzie na miejscu, przed starym parterowym, niepozornym, drewnianym domem. Zazwyczaj ginął wśród łanów zbóż albo pod śniegiem, albo wśród brunatno-czarnych pól. Dom, w którym się urodziła i z którego uciekła, gdy tylko było to możliwe.
Odziedziczyła talent po prababce, babce i matce. Dowiedziała się o tym, kiedy matka zabrała swoje obie córki pod wierzby, żeby posłuchały jak w liściach szeptał się im los. Pamięta jak była zachwycona tym śpiewem przyszłości. Ale im dłużej przyglądała się życiu matki, im więcej słuchała o obowiązkach i odpowiedzialności jakie niósł ze sobą dar, tym mocniej tęskniła za spełnieniem przepowiedni. Przyglądała się tabunom schorowanych, nieszczęśliwych ludzi, ciągnących jak ćmy do światła nadziei, jakie dawała im wiara w moc szeptuch i chciało się jej rzygać. Dlaczego matka marnotrawiła swój dar, wypraszając dobry los dla innych, a nie myśląc o własnej rodzinie? Na szczęście szybko odkryła, że ona sama szeptać może wszystko – dobre oceny ze sprawdzianów, chłopaka, usprawiedliwienia nieobecności. Postanowiła dopomóc losowi. Wyrwała się z Namirówki pod pretesktem studiowania psychologii w Krakowie, a zanim wyjechała doprowadziła do skraju szaleństwa proboszcza, który na lekcjach religii nazywał ją pomiotem szatana. Nie rozumiała dlaczego matka, babka i nawet jej siostra tak dziwnie na nią patrzyły kiedy wyjeżdżała. W Krakowie wykorzystywała swój dar bez żadnych skrupułów. Używała go jednak rozsądnie, pomagała losowi tylko, wtedy kiedy wszelkie zwykłe metody zawodziły. Reżyserowała swoje życie precyzyjnie, grała je perfekcyjnie, stonowanie, taktownie. Każde kolejne przedstawienie było sukcesem. Lśniła, nie zważając na koszty. Świat stanął przed nią otworem.
Wracała z tego wielkiego świata na Podlasie trzykrotnie, każdej z wierzb składając ofiarę - babkę, matkę, siostrę. Śmierć jest naturalnym końcem, dopełnieniem życia, nawet szeptucha jej podlega. Nie czuła się winna tym odejściom, ale zawsze po pogrzebie długo szorowała ręce. Zostawała w Namirówce, zakładała na głowę chustę, przepasywała się białym fartuchem. Sprzątała izby, myła okna, zatykała szpary w ścianach, uzupełniała strzechę w dachu, zamiatała wiklinową miotłą obejście. Wytrzymywała tak miesiąc i znowu uciekała. Szczególnie po tym, jak pochowała matkę, czuła wręcz, jak dom pragnie się jej pozbyć. Wyjechała wtedy ze stanowczym postanowieniem, że już tu nie wróci.
A jednak właśnie wracała.
Wyszeptała śmierć, wyszeptała zabójczynię i ofiarę. Przez chwilę upajała się swoją mocą. Nic i nikt nie mogło stanąć jej na drodze. Wypadek tylko przyspieszył co nieuniknione. To było nawet ironiczne, facet stał jej na drodze do awansu, i na drodze zginął, przejechany przez własną zazdrosną żonę. Plan idealny, więc nie wiedziała, dlaczego zaczęła mieć problemy ze snem, podczas pełni snuła się po mieszkaniu, a księżyc szyderczo zaglądał w jej okna. Jeżeli zasypiała, śniła o wierzbach. Szumiały gniewnie, chłostały ją swymi gałęziami. Budziła się spocona, czuła się brudna. Gorący prysznic przynosił ulgę tylko na chwilę. Postanowiła wrócić na Podlasie, odbyć pokutę.
Chłód nocy wyrwał ją z zamyślenia. Wzdrygnęła się, wsiadła do samochodu, zapaliła silnik; nagły strumień światła oświetlił wierzby na rozstaju i dwie polne drogi. Skręciła w lewo, jak zawsze. Towarzyszyły jej powykrzywiane przez światła samochodu i księżyca cienie wierzb.
Miejscowi znaleźli ją rano wśród pól, siedzącą na drodze w świetle lamp samuraja, wpatrującą się w swoje dłonie i coś do siebie szepczącą. Była mocno wyziębiona, nie reagowała na pytania. Przyjechało pogotowie, które zabrało ją do szpitala. Po dwóch dniach doszła do siebie, jednak lekarz dyżurny zalecił, żeby została dłużej w szpitalu. Martwiły go jej nocne spacery po korytarzach i jej nocne monologi – stawała przy oknie, mamrocząc coś cicho do księżyca. Próbował z nią o tym rozmawiać, ale zbywała go milczeniem. Wypisała się ze szpitala na własne żądanie.
Jakiś czas później znowu znalazła się wśród pól. Na rozstaju skręciła w lewo, jak zawsze. Tym razem wierzby milczały. Przejechała z kwadrans i zamiast być w Namirówce stała na drodze w szczerym polu. W oddali majaczyły czubki wierzb górujące nad łanami zbóż, otoczone ochronnym światłem księżyca. Wiedziała, że wróci na rozstaje, znowu skręci w lewo i znowu znajdzie się tu, gdzie stała obecnie. Wiedziała to i jednocześnie wiedziała, że będzie krążyć niczym ćma wokół plamy światła otaczającego drzewa. Wiedziała, że będzie uciekać i wracać. Znów i znów i znów.
Zaczęła się histerycznie śmiać.
Matka umierając powiedziała jej na pożegnanie.
  Córeczko, kiedy szeptasz, szeptasz wieczność.

niedziela, 7 października 2012

Hejterzy


Pirjo Lehtinen

Actions are the seed of fate deeds grow into destiny.
Harry S. Truman



Coś nabrzmiewało w tym wielkim brzuchu, tężało, rosło, ścinało się jak galaretka. Pracowało zawzięcie i niezrozumiale. Nie dzieliło się z nikim swoimi planami. Od czasu do czasu burczało, aż podskakiwaliśmy, dźwięk rezonował w przepastnych korytarzach, naprężał i kurczył mięsne ściany z wyżłobionym wzorem żył.
Tak więc byliśmy w paszczy potwora, a nawet niżej. Do burczenia dołączyło chlupotanie, maszerowaliśmy trzeci dzień i nieustannie marzyłem o kaloszach. Ktoś powiedział, chyba Andrew, że pływanie w jedzeniu było jego marzeniem od dzieciństwa. Dwie rzeczy, które lubił najbardziej. Wyglądał jak kupka nieszczęścia, ale żarty jeszcze się go trzymały. Zaśmialiśmy się ponuro, podtruci gazem pykającym wciąż na powierzchni cieczy; ciche, nieustanne pyk-pyk.

A zaczęło się tak niewinnie…

***

Sami się o to prosili. Dzieciaki nie łapiące aluzji, nie rozumiejące, kiedy pochylić głowę i schować te swoje durne, nieogarnięte twarze, ukryć je, zanim się zaczną prosić o cios z liścia, taki, który choć na chwilę przywoła na facjatę cień emocji. Kurduplowaci chłopcy snujący się pod ścianami, przypominający plamy gówna, mięknące w swoich rozciągniętych, przypadkowych ciuchach. Dziewczyny noszące na twarzach brzydkie okulary i unikatowe konstelacje pryszczy, dziewczyny z lekką nadwagą, pachnące szarym mydłem. Andrew mówił na nie „rozmemłane”. W zasadzie uważam, że robiliśmy im przysługę. Ich ciała… w stanie surowym w ogóle nie miały koloru ani kształtu. Jedyny ratunek to siniaki i nabijanie guzów na nieforemne czaszki. Ale najgorsze wydawały się gęby, gęby półgłówków, jakby tam w środku nikogo nie było. Jakby to trzeba z nich dopiero wycisnąć, kopniakiem, pięścią, mocniejszym szturchnięciem. Twarze tężejące od napięcia, od niemożliwego umysłowego wysiłku, gdy na horyzoncie pojawiał się któryś z nas. Powiedzmy sobie szczerze, całe to stadko… nasza obecność definiowała ich, formowała, nadawała sens ich szkolnej egzystencji. Tak naprawdę żyli tylko w chwili, gdy orientowali się, że są sam na sam z nami w ciemnym zaułku szatni albo w pustej toalecie. Gdy objawiało się im znienacka, że mają: drżące mięśnie, serca pompujące ociężałą krew, zadyszkę. Gdy stawały im na ciele wszystkie wątłe włoski i patrzyli na nas, sparaliżowani, bez mrugnięcia, zwierzęta zastygłe na celowniku myśliwego. Wtedy byliśmy, jak to się mówi, alfą i omegą. Panami sytuacji, prawie jak bogowie. Przedstawienie zaczynało się od razu, każdy znał swoje miejsce. Mogliśmy kopać, bez opamiętania kopać miękkie ciała, zwinięte do pozycji embrionalnej. Patrzeć, jak puszczają soki; łzy, ślina, mocz, czasem krew. Słuchać zapewnień, jęków, modlitw, całego tego bełkotu. Albo wcale nie słuchać, tylko od razu przywalić tak, że odechciewało im się z nami dyskutować. Jak nikt inny umieliśmy także wymusić i upokorzyć.

Było nas trzech, Andrew, Ricky i ja. Tamtego roku niepodzielnie rządziliśmy w szkole publicznej Black River High. Nie byliśmy dumni z tego co robimy, ale prawie. W poprzednich latach był to sposób żeby nie skonać z nudów, lecz w końcu dręczenie dzieciaków dla sportu przestało nas zadowalać. Wtedy pojawiło się coś nowego – poczucie misji. Chcieliśmy ich obudzić, choć na chwilę poczuć, że w dupnej dziurze zwanej szkołą znajduje się jeszcze jakaś inteligentna forma życia poza nami. Wierzyliśmy, że „coś tam jest”, coś ukrytego pod pseudonaukowym bełkotem nauczycieli i ciepełkiem spoconych ze strachu uczniowskich rąk. I to nakręciło rzeczy do właściwego poziomu. Trwał ostatni rok szkoły, jeden ruch dzielił nas od całej reszty dalszego życia, od opuszczenia na zawsze tej wszawej miejscówki. 

Żyło nam się dość przyjemnie. Lekcje mieliśmy odrabiane przez kujonków, którzy łudzili się, że „system przysług” zapewni im bezpieczeństwo. Jedliśmy, na co tylko nabraliśmy ochoty. Mogliśmy przebierać w telefonach, komputerach, gadżetach. Nasz „fundusz powierniczy” rósł z każdym dniem, bo żaden dzieciak nie umknął przed obowiązkiem regularnego opłacania haraczu za pobyt w szkole. A jeśli ktoś nie miał kasy, mógł wykonać dla nas przysługę – mieliśmy wiele pomysłów. Problemy rozwiązywaliśmy na bieżąco. Nauczyciele lubili nas – słyszeli o nas wiele dobrego od swoich innych uczniów, więc zupełnie nie musieliśmy się nimi przejmować.

Był jeden wyjątek. Profesor Ambrose, nauczyciel geografii. Tamtego roku zauważyliśmy, że gdy tylko mijamy go na korytarzu, zaczyna od niego cuchnąć strachem. Podniecający zapach, który znaliśmy ze świeżo wypucowanych, młodzieńczych ciał, dobiegał teraz spod groteskowych swetrów i zbyt mocno ściśniętego krawata dorosłego. Czyżby bał się właśnie nas? Profesor był chorobliwie otyłym kolesiem w średnim wieku, z przerzedzonymi włosami i okularami o nieprawdopodobnie grubych szkłach, przypominających dna słoików. Był bardzo wysoki, ale w zasadzie, gdy się patrzyło na niego, jedyne, co się widziało, to wylewająca się zewsząd słonina; zwały tłuszczu, które usiłował zamaskować workowatymi ubraniami. Gdy się odzywał, mówił bardzo cicho i niezrozumiale, co sprawiało, że na jego lekcjach wszyscy zajmowali się swoimi sprawami. Szybko doszliśmy do wniosku, że jest idealną ofiarą. Nikt nie traktował go poważnie, więc nie mógł nam nic zrobić, prawda?

Zaczęliśmy od rzucania kulkami papieru, jazda testowa. Potem obciążaliśmy je gumą do żucia, żeby się ładnie przyklejały. Później Andrew trafił go ogryzkiem w twarz: zero reakcji. Profesor jakby chował się w sobie, choć to oczywiście było trudne przy jego masie. Rysowaliśmy kredą serduszka na krześle, które zawsze było dla niego za małe, i na którym siadał z wysiłkiem, poprzedzonym charakterystycznym stęknięciem. Potem paradował po korytarzach z obrazkiem odbitym na spodniach, nieświadomy i zupełnie bezbronny. Nagraliśmy to jego stęknięcie i zmontowaliśmy całkiem zabawny porno-klip, który zawisł na Fejsie i w paru innych popularnych serwisach. Obrazek stał się hitem Naszym następnym krokiem był filmik, na którym zwały tłuszczu Ambrose’a podskakiwały w rytmie dyskotekowego kawałka o seksie. Założyliśmy kolesiowi profil randkowy, a potem jeszcze jeden, na stronie dla pedałów. Wszędzie podaliśmy jego numer telefonu i adres. Po tej ostatniej akcji niektórzy nauczyciele zaczęli patrzeć na Ambrose’a ze znaczącymi uśmieszkami, coś musiało do nich dotrzeć. Inni uczniowie poszli w nasze ślady: ktoś włożył profesorowi psie gówno do nieodłącznego neseserka, ktoś inny zapchał klejem dziurki od klucza w drzwiach samochodu. Ale profesor nie reagował, na lekcje przychodził zgarbiony, jak zwykle cuchnący strachem, pokorny. Przez całą lekcję wpatrywaliśmy się w jego przetłuszczone włosy, w oczy ukryte za denkami okularów, w małe usta opowiadające o górach, rzekach, krainach których nie mieliśmy najmniejszej ochoty poznawać. Próbowaliśmy wszystkiego, ale nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Każdy uczeń, każdy dzieciak załamywał się po paru tygodniach zabawy. Profesor Ambrose był inny. W jakiś sposób prowokował nas swoim zachowaniem. Chcieliśmy dotrzeć do granicy, do momentu, kiedy leży pod ścianą, złamany psychicznie, roztrzaskany na kawałeczki. Pragnęliśmy rozpoznać w jego zachowaniu mechanizm, który znamy. Dostrzec w jego oczach coś prawdziwego, choćby nawet cierpienie. Z każdym dniem pożądaliśmy tego bardziej.

W piątki profesor prowadził lekcje do późna, połowa klas stała już zamknięta, nie było innych nauczycieli. Ostatnią godzinę nazywano karną rundą dla osób skazanych dyscyplinarnie; tym razem nie było rekrutów, więc Ambrose siedział w pustej sali. Obowiązkowy aż do ostatniej chwili, działało nam to na nerwy. Często spędzał czas w szkole, nie miał przecież innego życia. Kto normalny chciałby tak marnować weekend? Tamtego dnia wieszaliśmy na terenie szkoły nekrologi z jego nazwiskiem, chcieliśmy, żeby je zobaczył, gdy tylko opuści swoją geograficzną jaskinię. I wtedy przez szybkę w oknie sali zauważyliśmy, że profesor uciął komara. Kuriozalnie oparty o poręcz krzesła, pochrapujący z rozchylonymi ustami. Takiej okazji nie mogliśmy przegapić. Cóż, sam nas sprowokował. Sam się prosił…
Ricky przypomniał nam, że tuż obok wejścia na podłodze leżą pozwijane mapy, zniszczone i wyblakłe; zwoje, których Ambrose dotąd nie wyrzucił. Andrew szepnął, że będą się palić jak liście, że „wykurzymy tłuściocha” i dla wzmocnienia efektu zagrzechotał pudełkiem papierosów, w którym znajdowała się także zapalniczka. To było piękne, poczuliśmy podniecenie takie samo jak lata temu, gdy pierwszy raz chłopiec starszy od nas objął głowę rękami, zwinął się na podłodze w pozycji embrionalnej i zaczął trząść. Całe moje ciało naprężyło się, serce uderzało raźniej, zrobiło się gorąco.


Pstryknięcie, i jeszcze raz. Niebieski płomyk wpełzający na papier, ostrożnie. Andrew próbował przyspieszyć i przesunął mapę w głąb stosiku… poruszyła kolejne. Jedna z dymiących rolek z szelestem zsunęła się na podłogę. Potoczyła się w głąb sali. Pobiegłem ją zatrzymać, zaczęła się rozwijać, ukazując herbacianą Afrykę, zjadaną teraz od strony Sahary przez głodny, jaskrawy płomień. Za pierwszą mapą toczyły się kolejne. Rzuciliśmy się na podłogę, żeby je zatrzymać.
– Co wy tu robicie, chłopcy? – odezwał się głos za naszymi plecami. Zamarliśmy, bo brzmiał o wiele mocniej i głośniej w tej pustej klasie niż kiedykolwiek wcześniej podczas lekcji. Odwróciliśmy się. Profesor Ambrose stał tuż obok, a w zasadzie nad nami. Potężna postać z jeszcze większym cieniem, pokrywającym biurko, tablicę i połowę ściany. Cień… drżał w płomieniach rozkwitającego pożaru. I było z tym cieniem coś zdecydowanie nie tak.
– Nic specjalnego, panie psorze! – zawołał butnie Andrew, ale nawet ja zauważyłem, że łamał mu się głos. Profesor jak gdyby jeszcze urósł, gdy tak stał nad nami. Okulary zsunęły mu się na sam czubek nosa. Wydawało się, że zaraz stanie się coś strasznego. Ale nauczyciel tylko wyjął z ręki Andrew nekrolog, którego nie zdążyliśmy przykleić.

– Co to jest? – spytał, skupiając wzrok na kartce papieru. Z wysiłkiem. Okulary ostatecznie zsunęły się i spadły na podłogę, odbijając się od wydętego brzucha. W powietrzu zgęstniał dym, a cień profesora rósł, aż pochłonął nas wszystkich. Zaczęliśmy się krztusić, łzawiły mi oczy, ale to, co zobaczyliśmy, było wyraźne i prawdziwe, choć tak nieprawdopodobne: niewielkie usta profesora otwierały się, szerzej i szerzej. W jednej chwili stały się większe niż cała jego twarz, usta z pokruszonymi ciemnymi zębami, z ogromnym językiem rozwijającym się w naszym kierunku jak dywan. Wnętrze było ciemno-czerwone i pulsujące, i wtedy profesor wziął głęboki oddech, który niczym wlot odkurzacza porwał nas z ziemi prosto do środka szeroko otwartej, monstrualnej paszczy. Znaleźliśmy się w tunelu o śliskich ścianach, zaciskających się co chwilę, popychających nas w głąb. Andrew krzyczał, ja chyba też, bo każdy spazm miażdżył nam kości i utrudniał oddychanie. W końcu tunel zrobił się szerszy, zaczęliśmy płynąć w dół, w głąb, ale zanim zdążyliśmy poczuć się pewniej, usłyszeliśmy dźwięki wodospadu. Tylko że woda… nie była wodą, lecz śluzem, i to gorącym jak samo piekło. Cuchnącym jak śmietnik w upalny dzień. Ślizgaliśmy się coraz szybciej i nagle – upadliśmy wprost w przepaść. Spadaliśmy aż uderzyliśmy w taflę – w powierzchnię wody. Z tym, że to nie była woda, lecz zupa odpadków, z bąbelkami duszącego gazu wybuchającymi na powierzchni, z ogromnymi i na wpół tylko strawionymi resztkami jedzenia. Zewsząd, wręcz namacalnie, atakował nas odrażający fetor. Gnilny odór, jakby to nie były resztki, lecz szczątki.
Tak więc byliśmy w brzuchu potwora, dryfując w wielkim worku pełnym organicznej zupy, w przepastnych, gorących jaskiniach i wilgotnych korytarzach. Wyczerpani, zmaltretowani, słaniający się z bólu. Na wpół żywi, na wpół struci.

***

Coś nabrzmiewało w tym wielkim brzuchu, tężało, rosło, ścinało się jak galaretka. Pracowało zawzięcie i niezrozumiale. Nie dzieliło się z nikim swoimi planami. Od czasu do czasu burczało, aż podskakiwaliśmy, dźwięk rezonował w przepastnych korytarzach, naprężał i kurczył mięsne ściany z wyżłobionym wzorem żył. Czas także na przemian rozciągał się i ściskał, ale dzięki zegarkowi na przegubie Andrew wiedzieliśmy, że minęły już prawie trzy dni.
I było to niewidzialne coś. Coś, co obserwowało nas z dystansu, z samego dna, ale dopiero gdy Ricky zaczął bezmyślnie ciskać w ciemność jaskini drobniaki znalezione w kieszeni, ruszyło przez odpadki, przemieściło się pod powierzchnią w naszą stronę. Dopadło nas. Andrew wrzasnął, jakby go obdzierano ze skóry i zniknął w głębinie. Niewiele myśląc, zanurkowałem. Ciecz, która wdarła mi się do nosa, miała konsystencję gładkiego kremu albo raczej – gdy już dostała się do oczu – oliwy, rozpalonej i żrącej. To nie była zwykła zupa, lecz kwas, chemiczna reakcja zachodząca w trzewiach bestii. Złapałem Andrew sięgając na oślep, wkładając rękę do garnka z wrzątkiem, a wtedy coś jakby ramię, ogromne i twarde, sięgnęło ku nam. Usłyszałem odgłos klaskania, a dopiero potem poczułem szarpnięcie. Gigantyczne szczypce przyciągnęły Andrew, wykonały ruch i nogi mojego kumpla zostały obcięte w jednej sekundzie. Ciachnięte równo tuż powyżej kolan. Zanim zdążyłem otrząsnąć się z szoku, potężne ramię zmutowanego skorupiaka zaatakowało mnie od tyłu i wyszarpało kawał ciała. Zwinąłem się z bólu. Stwór wycofał się tylko po to, by znów szarżować. Krzyk Ricky’ego zapamiętam na zawsze. Była tylko jedna droga ucieczki – w głąb.


Krwawiliśmy z ran zadanych przez szczypce, piekły, jakby zostały zainfekowane. Andrew czołgał się po gąbczastym dnie, ciągnąc za sobą kikuty nóg, z których wypływała ciemna ciecz, Ricky dosłownie stracił twarz, ja miałem wyrwany kawałek pleców. Na brzegach rany pieniły się bąble trucizny, czułem, że słabnę, kręciło mi się w głowie. Pełzliśmy. Za nami pełzło to coś, chrzęszczące i niebezpieczne, głodne. W końcu opadliśmy na dno dna, do miejsca, gdzie w gęstniejącej ciemności wyczuliśmy coś na kształt korka, tyle że nie przypominał wylotu wanny. Wsunięcie tam ręki wymagało siły. Powietrze cuchnęło, otaczały nas zestalone masy jedzenia. A jednak parliśmy do przodu. Przeciskaliśmy się przez mały, zaciśnięty otwór, na zewnątrz, całkiem pokryci błotem. Tylko że to nie było błoto.

Bestia wydalała nas z mozołem.

***

Obudziliśmy się w szpitalu, szybko dochodziliśmy do siebie. Historia trafiła na usta całej szkoły: trzech uczniów i nauczyciel zaczadzeni dymem podczas przypadkowego pożaru, znalezieni dopiero po weekendzie i cudownie odratowani. Profesor Ambrose poszedł na zwolnienie i już go nie spotkaliśmy. Zbliżał się koniec roku, ostatnie dwa miesiące minęły błyskawicznie, nie mieliśmy ochoty na nowe figle. Nie rozmawialiśmy o przerażającym, wspólnym śnie. Black River High gładko wypuściła nas na zewnątrz, nauczyciele potraktowali pobłażliwie podczas końcowych egzaminów, byliśmy przecież fartownie ocalonymi bohaterami. Krążyła plotka – zgadnijcie, kto ją rozpuścił – że to dzięki nam nauczyciel przeżył. Byliśmy młodzi i niewinni, zaczynała się cała reszta naszego życia; moment, na który tak długo czekaliśmy, zabijając czas. Wydawało się, że szkoła nie pozostawi na nas śladu.

***

Zaraz na początku wakacji zdarzyło się jednak coś, co nas zaniepokoiło. Nekrolog wiszący na każdym słupie i każdej tablicy w miasteczku. Tym razem to nie był żart: profesor Ambrose zmarł. Nie chciało nam się iść na pogrzeb, mieliśmy już inne priorytety, jednak w małym miasteczku wieści rozchodzą się błyskawicznie, więc mimochodem dowiedzieliśmy się, co mu dolegało. Okazało się, że od wielu, wielu lat nauczyciel zmagał się z bolesnym nowotworem – rakiem odbytu. Przyznaję, że na swój sposób poczuliśmy się nieswojo, przypominając sobie szkolne wybryki, a także ten dziwaczny, kolektywny sen. Ale tak naprawdę spanikowaliśmy dopiero po wakacjach.

Pierwszy zachorował Andrew.



poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Szkielet w szafie

Pirjo Lehtinen

"Mówię do ciebie cicho tak cicho jakbym świecił
I kwitną gwiazdy na łące mojej krwi
Mówię tak cicho aż mój cień jest biały
Jestem chłodną wyspą dla twojego ciała
które upada w noc gorącą kroplą
... Mówię do ciebie tak cicho jak przez sen
płonie twój pot na mojej skórze
Mówię do ciebie tak cicho jak ptak
o świcie słońce upuszcza w twoje oczy
Mówię do ciebie tak cicho
jak łza rzeźbi zmarszczkę
Mówię do ciebie tak cicho
jak ty do mnie..."
Rafał Wojaczek

Gdy jesteś dzieckiem, nie wierzysz w śmierć, choć wiesz o jej istnieniu. Cmentarz jest romantyczną dekoracją, miejscem zabaw. Próbujesz zgadywać datę własnego zgonu, patrząc na opuszczone nagrobki; lubisz tam spacerować z nastoletnią narzeczoną i fotografować krzyże skąpane w złotym blasku jesieni. Jeśli ktoś umrze, babcia czy ciotka, smutek naznacza cię jak order, skaleczenie, ukłucie, więcej nic. Goi się prędko, bo ciągle jesteś po stronie życia. Gdy umierają rodzice, przechodzisz prawdziwy test. Tracisz równowagę, to otwarta rana, jakby część twojego ciała wyrwano z korzeniami. Fantomowy ból długo nie daje się zaleczyć. Ale najgorzej jest, gdy już odejdą wszyscy, których znałeś. Rodzeństwo, przyjaciele, osoby kojarzące cię z czasów, gdy byłeś dzieckiem, pamiętające swoją wersję niezwykłych historii, które teraz opowiadasz wnukom. Ten brak, pustka w samym sercu świata przygina cię do ziemi. Gdy twoje życie staje się monologiem, padasz jak ścięte drzewo i znikasz pod grudkami gliny rzucanymi w twoim kierunku przez milczącą rodzinę. Jakiś chłopiec, może syn kuzynki, a może twój własny młodociany potomek wierci się z nudów i co pięć minut zerka na zegarek. Tak właśnie jest i tak być powinno.  Zawsze. Na zawsze. Istniejesz, dopóki ktoś pamięta.

***

Pewnego dnia obudziłam się na poboczu zakurzonej drogi, między prawą i lewą stroną, w samym środku lata. Leżałam przykryta warstewką pyłu, który wdarł się do płuc, gdy tylko zaczęłam oddychać i zgrzytał między zębami jeszcze długo, długo po tym, jak przestałam się krztusić. Wstałam powoli, z wysiłkiem. Nie wiedziałam, gdzie jestem, ale miałam wrażenie, że znam to miejsce. Pomyślałam też, choć nie wiem, skąd przyszła myśl, że nie pierwszy raz budzę się właśnie tutaj, między niebem a rajskim ogrodem. Było pięknie, doskonale, ciepło. Zmysłowa pieszczota wiatru na twarzy i w swobodnie rozpuszczonych włosach. Idealne popołudnie. Bose stopy na rozgrzanym asfalcie. Musiałam iść, dalej, przed siebie, do celu. Lecz co było celem? Kim jestem? Kim byłam? Niewygodne pytania zakwitały jak sieć naczynek pękających po uderzeniu, jak siniaki na skórze, czerwień i fiolet. Obrazy pod powiekami, gdy zbyt długo patrzymy w słońce.

– Hej, hej, podwieźć cię do miasta? – spytał ktoś za moimi plecami, odwróciłam się wytrącona z rozmyślań i zobaczyłam sylwetkę na tle błękitu, chłopiec i jego rumak, lśniący dumnie motocykl. – Bo tam właśnie idziesz, prawda?
– Tak – odpowiedziałam niepewnie, język i wargi odwykły od mówienia, wyschnięte na wiór – ale najpierw chciałabym zobaczyć sad, na wzgórzu.
– Trzymaj – sięgnął do tyłu i odpiął od plecaka bidon z wodą. Gdy mi ją podawał, nasze ręce zetknęły się. Poczułam dziwną sensację, jakby coś skurczyło się, a potem nagle spuchło z emocji i stało się cielesne – możemy pójść razem, czemu nie. Nie spieszy mi się.
Mój Boże, był piękny. Wysoki, wysportowany, młody; miał takie łagodne, dobre oczy. Piłam wodę, która była czymś więcej niż wodą. Kształtowała mnie, podobnie jak jego spojrzenie.
– Nie znam cię, nie jesteś stąd, co? – spytał.
– Nie jestem stąd – odparłam jak echo. Cudownie było pić z ustnika, którego wcześniej dotykały jego wargi. Ta woda była jak wino. Upajała. Powietrze też było winem. Stawałam się młodsza, sukienkę miałam krótszą, a nogi, nogi coraz bardziej opalone.
– Wyglądasz jak moja młodsza siostra Anka, dlatego zawołałem – wyjaśnił. – Jak masz na imię?
– Anka.
– Serio? – zaśmiał się. – Świetne imię. Poważne i lekkie. Anna płynie nad domami w złotej sukni z cekinami.
– Co to takiego?
– Piosenka. Nie myśl sobie, napisałem ją dla siostry na trzynaste urodziny. Byłem wtedy szczeniakiem. Ale do ciebie też pasuje. Masz fiołkowe oczy, jak ona.
I wtedy moje oczy rzeczywiście stały się fiołkowe. Oddałam mu bidon. Rozpogodziłam się.
– Piszesz piosenki?
– Piosenki, wiersze, opowiadania. Jestem artystą. To znaczy będę. Może. Kiedyś – wzruszył ramionami.
– W takim razie już rozumiem.
– Co rozumiesz, Aniu?
– Rozumiem, dlaczego mnie… co we mnie widzisz!
– Wskakuj, no już, podwiozę cię do tego sadu, choć nie wiem, czego tam szukasz, jabłka jeszcze niedojrzałe.
– Szukam ich zapachu – uśmiechnęłam się po raz pierwszy – snów, które im się śnią. Stulone w piąstki, ślepe. Muszę tam iść, muszę. Posłuchać, o czym szepczą. Widzisz, sama jestem poetką.
– Jesteś, jesteś. Trzymaj się mocno. Nie, nie plecaka, obejmij mnie w pasie. Nie bądź taką dziewczynką. Bądź facetem. O, tak!
Nie zastanawiałam się. Było w nim coś, co kazało mi natychmiast zaufać. Przylgnęłam do skórzanej kurtki, a on nieświadomie podzielił się ze mną swoim ciepłem. Ruszyliśmy. Łąki po obu stronach zafalowały i jak za śmiałym pociągnięciem pędzla wszystkie kolory zlały się w pastelową smugę. Odurzający zapach otoczył nas na podobieństwo cukrowej waty. Było cudownie. Bosko.
Do sadu prowadziła żwirowa dróżka. Zatrzymaliśmy się przy dziurze w siatce, wystarczająco dużej by dostać się do środka. Gdy zsiadałam, byłam już cięższa, zgęstniałam. Moje ręce przestały się wydawać tak szokująco przezroczyste. Nie były mleczne, a brązowe, brzoskwiniowe, pokryte delikatnym puszkiem. On złapał mnie za nowo uformowaną rękę i pierwszy przecisnął się na drugą stronę. Znałam to miejsce, tak.

***

Tamtego dnia… inny mężczyzna, człowiek w rękawiczkach… ciągnął mnie za nogi, jak przedmiot i ten żwir, ten żwir miałam wszędzie, całe plecy podrapane, głowa uderzająca miarowo, korzeń i kamień, blednące oczy, odbarwiałam się stopniowo, traciłam kolor. Tamtego dnia tamten człowiek mówił do mnie „suczko”. Słyszałam go, chociaż już byłam martwa.

***

– Znów się zachmurzyłaś, Aniu! – głos chłopaka wyrwał mnie z zamyślenia. – Założę się, że masz łaskotki. Wyglądasz na taką, która ma…
– Oj! – pisnęłam, czując aż nazbyt realnie jego dotyk, nie dało się inaczej, wybuchnęłam śmiechem, próbowałam się wyrwać, biegłam przed siebie, do góry, on za mną, horyzont jak pieczarka, drzewka z dziecięcej bajki, ten pagórek, to miejsce! Pędzimy, gonimy się między drzewami, ślizgając na wilgotnej trawie, jego trampki i moje bose stopy, oddychamy coraz szybciej, dławię się od tego śmiechu, który chwyta całe ciało, chwyta mocno i nie puszcza. Raptowna fizjologiczna reakcja, niezdarny spazm, mój pierwszy prawdziwy śmiech. Boli mnie brzuch, w którym jak wachlarz rozwijają się nowe układy, organy, ale nie mogę przestać.
Przewracamy się i leżymy, oddychając głęboko.
– Czuję, jakbym cię znał od dawna, dziwna dziewczynko – mówi, ma źdźbło trawy w ustach, pocałowałabym go, gdybyśmy nie byli nagle dziećmi, parą dzieciaków na wagarach, czerwcowe popołudnie o krok od wakacji.
Nic nie mówię i chwila ucieka w głąb czasu. Jakbyśmy szli w przeciwnych kierunkach, ja się cofam a on …On zamyka oczy, ale nie śpi.
– I co, słyszysz je teraz? Mówiłem, że jeszcze nie dojrzały. Przyszliśmy zbyt wcześnie. A wiesz, zakradałem się tu, gdy byłem dzieckiem. Nie było nam wolno, wiesz. Za daleko od domu i niebezpiecznie.
– Niebezpiecznie? – pytam cicho. Chyba chcę, żeby to powiedział, słowa są mi potrzebne, konstruują mnie.
– Wiele lat temu w naszym miasteczku grasował seryjny morderca. Nigdy go nie złapano. Może po prostu przejeżdżał tędy, nie wiem. Taka senna mieścina nie zatrzymałaby na dłużej nikogo interesującego. Ja sam planuję stąd wyjechać. Wyrwać się, wiesz.
– Kiedy? – pytam jeszcze ciszej, bo robi mi się smutno. Tak niedawno, dwa oddechy wstecz, byłam czystą radością i niepamięcią, biegliśmy do góry, wyżej i wyżej, śmiejąc się najgłośniej, jak to możliwe. Teraz chmura zasłoniła słońce i poczułam chłód bijący od ziemi. Ta ziemia była stara, pradawna i ciężka od tajemnic.
– W przyszłym roku zdaję maturę. Marzy mi się uczelnia artystyczna, ale może być cokolwiek, byle się wynieść z tego miasta. Wracać tu tylko latem, gdy jest pięknie. Szaleć na motorze. Nie uwierzysz, jak depresyjnie robi się tu zimą. Można pisać wyłącznie smutne piosenki.
– I co będziesz robić, w wielkim mieście, daleko stąd?
– Kochana, będę Elvisem. Stanę się legendą od pierwszej piosenki. Wszyscy będą się we mnie zakochiwać. Będą chcieli być mną. Będą sobie robić ze mną zdjęcia. Będę mówił straszne głupoty, a oni to kupią. Wydrukują na koszulce, wytatuują na plecach. Będę słonecznym chłopcem, wiesz, młodym bogiem – zaśmiał się, ale to, co powiedział tylko w połowie było żartem. – Ale żeby to się udało muszę się stąd wyrwać. Ta ziemia nie jest całkiem zdrowa. Im starszy jestem, tym trudniej jest mi to znieść.
Pokiwałam głową, tak właśnie było, on szedł naprzód, a ja musiałam się cofać. Nie było rady. Szarpnięcie i przewijanie. Teraz to ja jestem starsza, prowadzę go, instruuję.

***


Uderzenie w tył głowy, utrata przytomności. Budzę się, gdy mężczyzna ciągnie mnie za sobą, z Edenu w stronę miasteczka. Majaczę i widzę dwóch mężczyzn, choć jest jeden. Ich zgarbione plecy, ich koszule z podwiniętymi rękawami, lateksowe rękawiczki, eleganckie spodnie brudne teraz od błota i krwi. Nie czuję swojego ciała, a przecież, skoro robię się lżejsza, czemu jest to dla niego tak trudne? To, co zostawiam nie jest śladem krwi, lecz moją substancją, której się pozbywamy. Nie oddycham, serce przestało bić, jestem chłodna i pusta, więc czemu on się tak męczy? Samej sobie zdaję się lekka, najlżejsza, film z mojego życia przewija się do tyłu, nawleka jak lśniący drucik na szpulkę, mechanicznie, precyzyjnie i szybko.

***

Elvis cały czas coś do mnie mówi. Ledwie zauważam, że znów wsiadamy na motor i jedziemy do miasteczka. Znam tu każdą ulicę, każdy etap drogi. W pewnej chwili odruchowo spoglądam przez lewe ramię na dom, w którym niegdyś mieszkali rodzice; mieszkali cicho, cierpliwie, zanim umarli ze starości i smutku. Ciała ich jedynej córki nigdy nie odnaleziono. Pochowali pustą trumnę, lecz matka do końca nie straciła nadziei. Jednak gdy wracałam, nie widziała mnie, nie widziała mnie tak długo, aż ten dysonans zniszczył nas obie.

Zatrzymujemy się przed szkołą. Jest już wieczór, granatowe niebo, zapada noc. Niewiele się tu zmieniło, od zeszłego roku zdążyli pomalować fasadę budynku, ale farba na załamaniach zaczyna się łuszczyć - nowa gryzie się ze starą, rozsadzającą ją od środka. Tak jest wszędzie. Spod spodu wyłazi przeszłość, która nigdy naprawdę nie odeszła.

– To miasto jest napuchnięte, czujesz? Chore – mówi Elvis.

Kiwam głową i patrzę, śledzę wzrokiem kolejne rzędy okien, szukam pracowicie, aż znajdę: delikatne światło z okna na parterze, niedaleko szatni. W tym mieszkanku rezyduje cieć, woźny, przyjaciel dzieci. Jest już starym człowiekiem i nieco zdziwaczał, ale póki daje sobie radę z robotą, nikt nie ma powodu, by go zwolnić. Nadal jest barczysty i silny, choć garbi się bardziej niż kiedyś, a jego włosy posiwiały. Nie ma jednak nikogo lepszego, jeśli chodzi o nieprzyjemne, kłopotliwe sprawy. Wymioty na środku klasy czy ekskrementy rozsmarowane w toalecie? Zwłoki psa na boisku do kosza? Zalana piwnica? I gdy trzeba było zdobyć nowy szkielet do pracowni biologicznej, koniecznie prawdziwy, też to sam załatwił. Taki to właśnie był gość.

***

Robię się okropnie zmęczona. Wydaje mi się, że jest we mnie mrok, wokół którego krążę, spaceruję po jego obrzeżach, udając, że słoneczne lato to mój naturalny stan ducha. Że jestem przezroczysta i bez cienia rozkładu. Boję się, tak okropnie boję się zstąpić w ciemność, będącą przecież centralną częścią mnie. Poruszam się więc na marginesie samej siebie, lunatykuję, pielęgnując amnezję.

Ale jestem tam, na wyświechtanej fotografii, brudnej od jego odcisków palców, spermy i łez. Na tym zdjęciu mam na zawsze siedemnaście lat i jestem za młoda, by rozmawiać z nieznajomymi. Nawet jeśli są kimś, kogo widuję każdego dnia w szkole. Nigdy się tego nie nauczyłam. Dlatego jestem tam, uwięziona w dolnej szufladzie biurka, zamkniętej teraz na klucz. Istniejesz, dopóki ktoś pamięta.

***

Koniec rozdziału. To tutaj domknęła się moja krótka, smutna historia. Wiedziałam, co teraz będzie. Ja i Elvis, chłopak, który potrafił mnie zobaczyć, spędzimy razem jeszcze trochę czasu, kręcąc się wokół szkoły, orbitując jak ćmy. W końcu włamiemy się do środka, co okaże się dziecinnie łatwe. Jak zawsze będę chciała być bliżej, będziemy więc krążyć po korytarzach, na paluszkach, aż nieomylnie poprowadzę go w stronę sali od biologii. Drzwi będą otwarte, w półmroku zobaczymy szklane szafki, wielkie donice z egzotyczną roślinnością, terraria i akwarium, ta klasa zawsze miała dla mnie specjalne znaczenie, dziki ogród, do którego zakradałam się po zajęciach karmić patyczaki.
Zasnę wreszcie, do ostatniej chwili zwrócona twarzą w stronę narożnej szafy; skupiona na jej wypolerowanych drzwiach, na jej połyskujących krawędziach; skrajnie zmęczona, ufnie wsparta o ramię chłopca mówiącego do mnie o swoich wielkich, z rozmachem kreślonych planach. Zasnę głębokim snem bez snów, pragnąc nie budzić się więcej, a jednak-  obudzę się następnego lata, na poboczu drogi, w bzyczeniu pszczół, kwitnieniu polnych kwiatów, pracowitości mrówek, aksamitnej miękkości traw. Starsza o rok, lecz ciągle taka sama, pozbawiona wspomnień. I całkiem, całkiem opuszczona. A on… nie będzie mnie nawet pamiętał. Będzie daleko. W innym świecie. Bo została już tylko jedna osoba, która zna moje prawdziwe imię.

– Aniu, na co tak patrzysz? – pyta Elvis, okrywając mnie wspaniałą kurtką motocyklisty. Mimo tego drżę z zimna. Już wiem, wiem, że wspomnienie dzisiejszego wieczora prędko zatrze się w jego pamięci. I że tak będzie lepiej. Jedynym słusznym wyjściem z niebezpiecznej sytuacji jest ucieczka. Do przodu, do prawdziwego życia, jak najdalej stąd.
– Nic ciekawego – mówię bardzo cicho i po dłuższej chwili namysłu. Słowa przychodzą z ogromnym trudem, w gardle skrzypi, jakby bardzo stara furtka zamykała się bezpowrotnie. Na pustą trumnę padają lepkie i ciężkie grudki ziemi. – Nic, co mogłoby cię zainteresować. Stare zdjęcie. Refren dawno zapomnianej piosenki. Duch minionego lata. 

                        rys. Czarli

Piętnaście wyroków śmierci

R.I.Prescott


Powrót do cywilizacji zwyczajnie boli. Trzeba się do wszystkiego przyzwyczajać od nowa. Do innego hałasu, własnego języka, tłumu na ulicach, braku broni w kaburze, bycia kobietą. Najtrudniej jest wrócić do roli matki. Jenny lepiej wie, co robić, jak się zachować. Wciska mi w rękę paczkę z prezentami dla mojego syna.
– Pamiętaj, przytul go – mówi.
Kiwam głową. Jenny patrzy na mnie surowo, niedowierzająco.
– Przytulę go, za kogo ty mnie do cholery masz? – Irytuję się.
– Za wyrodną matkę, a za kogo innego? – uśmiechając się, dotyka lekko mojego policzka, zawczasu łagodząc skurcz bólu. Wychodzę z domu.

Jack czeka jak zawsze na ławce w parku koło placu zabaw. Widzę, jak obserwuje bawiące się dzieciaki. Nie rozgląda się nerwowo, spokojnie siedzi. Wie, że będę na czas. Dobrze wygląda, zawsze mnie zaskakuje, jakim jest przystojnym facetem. Jestem mu wdzięczna, że zajął się Davidem, kiedy ja nie byłam w stanie. Podchodzę, siadam na ławce obok niego. Kobieta, która szła w jej kierunku, uśmiechając się zalotnie, obrzuca mnie nienawistnym spojrzeniem. Odpowiadam jej tym samym. W tym momencie Jack jest wciąż mój. Patrzy na mnie na wpół rozbawiony, na wpół wkurzony.
– Przez ciebie w życiu nie znajdę sobie żony.
Milczę. Szukam wśród bawiących się dzieci Davida. Wyrósł przez ostatnie pół roku. Ma oczy i włosy swojego ojca. Wyraźnie przewodzi grupie chłopców w piaskownicy. Nagle mnie zauważa, zostawia wszystko i podbiega. Rzuca mi się na szyję. Przyciągam go mocno do siebie. Nic nie mówi. Po prostu się tuli. Jack patrzy w przestrzeń.

– Mamo?
– Tak, synku?
– Dlaczego nie wrócisz z nami do domu?
Siedzimy z Davidem nad brzegiem stawu, uczyłam go puszczać kaczki, dzieciak załapał w mig, jak to robić i po chwili pobił mnie na głowę. Teraz chwila triumfu minęła. Patrzę w wodę. Co mam mu powiedzieć? Że nie mogę wrócić, że jak był mały, nie potrafiłam o niego zadbać, nie umiałam kochać? Nadal nie umiem, ale staram się go nie krzywdzić. Jak powiedzieć swojemu dziecku, że oddanie go pod opiekę ojcu było najlepszą rzeczą, jaka go z mojej strony spotkała?
– Możesz zabrać Jenny, tata się nie pogniewa – mówi.
Zaczynam podejrzewać, że Jenny, za moimi plecami, dogadała się z Jackiem. Najwyraźniej zaakceptował jej obecność w moim życiu, choć związkiem z nią zraniłam go najmocniej.
– Synku – odwracam twarz w jego stronę, wiem, że tak trzeba – nie mogę wrócić z wami do domu.
– Ale ja będę grzeczny!
Widzę łzy w jego oczach, choć bardzo próbuje je powstrzymać.
Przytulam go. Nie mówię już nic. Wracam z nim do jego domu. Mąż spogląda pytająco. Wpuszcza mnie do mieszkania. Radość w oczach Davida boli mnie bardziej niż najgorsza rana. Słyszę, jak Jack dzwoni do Jenny. Wiem, że ona zrozumie. Zdążę się jeszcze z nią jutro spotkać.
Długo rozmawiam z Jackiem tej nocy.

– Dobrze zrobiłaś – mówi Jenny. Przyniosła moją torbę. Jest ze mną na tyle długo, żeby wiedzieć, jak ją spakować. Stoimy w terminalu. Za chwilę mam samolot. Jenny wygląda niesamowicie seksownie w swoim lekarskim mundurze. Całuję ją mocno na pożegnanie. Idę w stronę moich ludzi. Wreszcie czuję się sobą. Z bronią u boku, w mundurze, w drodze na akcję.

Powrót do cywilizacji jak zwykle boli, ale tym razem trochę mniej. Zaraz spotkam się z Davidem. Jenny obiecała, że zabierze go ze sobą. Przywiozłam mu nawet prezent.
W terminalu widzę swojego dowódcę z zafrasowaną twarzą. Zaprasza mnie do biura. Każe usiąść. Mówi coś o porwaniu. Podaje kopertę, w niej zdjęcia. Wyciągam je, spoglądam na niego. Nie wierzę, nie potrafię. Jack, Jenny, David.
– Kto? – Ledwo jestem w stanie wydobyć z siebie głos.
Nie patrzy mi w oczy, kiedy mówi:
– Dragan.
Upiór z przeszłości. Blizny nie pozwalają zapomnieć. Patrzyłam jak wyciągał jelita z moich ludzi, utrzymując ich jednocześnie przy życiu. Część z nas przywiązał kolczastym drutem za ramiona, tak, że każdy ruch rozrywał skórę, mięśnie. Bawiło go to, jak się rzucaliśmy, krzyczeliśmy, płakaliśmy, błagaliśmy, żeby przestał. Kiedy nas odbili, byłam bliska szaleństwa. Dragan zdążył uciec. Do dzisiaj nie potrafię zrozumieć, jak sukinsynowi się udało.
Po tym wszystkim nie dawałam sobie rady z normalnym życiem. Odcięłam się od ludzi, których kochałam. Rozwiodłam się z Jackiem, zrzekłam praw rodzicielskich. Po roku terapii pozwolili mi wrócić do służby. Tylko w misjach znajdowałam ukojenie. A potem Jenny, moja jednonocna przygoda, uparła się, żeby mnie nie stracić. Dzięki niej zaczęłam na nowo poznawać swojego syna, rozmawiać z jego ojcem.
- Znajdźcie go - warczę.

Jednak Dragan nie czekał, aż go znajdą. Przysłał mi zaproszenie wraz z jeszcze jednym zdjęciem. Podał koordynaty miejsca. Pojechałam. Kopię listu zostawiłam na stole w kuchni, nie zamknęłam drzwi, na więcej nie miałam czasu. Może zdążą, może wyśledzą, gdzie będę musiała udać się dalej. Na kolejnym miejscu spotkania, paskudnym afgańskim zadupiu, gdzie już nikt nie chce stacjonować, podjeżdża opancerzony land cruiser. Towarzyszą mu dwa pickupy z uzbrojonymi ludźmi. Wiem, że nikt z moich się nie zorientował. Zostałam sama.

Czuję w ustach żelazno–słony smak krwi. Skurwiel uderzył mocno. Ledwo ustałam na nogach. Patrzę na przerażonego Davida. Słyszę jak Jack oddycha chrapliwie, plama krwi na wysokości wątroby się powiększa. Wiem, że zostało mu niewiele życia. Jenny, moja piękna, śliczna Jenny, nawet jeśli przeżyje skończy w jakimś wariatkowie. A David… nie potrafię o tym myśleć.

Drań robi kolejny zamach. Nie powinien był bić mnie kolbą pistoletu. Przechwytuję jego rękę, szybki nacisk na nerw, glock jest mój. Suchy trzask pękającego kręgosłupa. Facet pada na ziemię jak kupa szmat. Rzucam jeszcze nożem w gnoja znęcającego się nad Jenny. Trafiam w krocze. Jego wycie sprawia mi przyjemność. Ścieram krew z ust. Stoję z bronią w ręku, po ciężarze wiem, że magazynek jest pełny. Trzymam w ręku piętnaście wyroków śmierci.

Dragan bije brawo, ubawiony jak nigdy. Chwyta za włosy Davida i zmusza go, żeby wstał. Patrzę jak moje dziecko próbuje być dzielne, próbuje nie krzyczeć. Czuję jak umieram. Wiem, że nie uratuję mojej rodziny. Słyszę, jak Dragan mówi:
– Kotku, wiesz dobrze, że jeśli nie rzucisz w  tej chwili broni, przestrzelę twojemu dzieciakowi kolana.
Patrzę w oczy Davida, kiedy strzelam po raz pierwszy. Patrzę w oczy Jenny, kiedy strzelam po raz drugi. Patrzę w oczy Jackowi. Po trzecim strzale następuje okropna cisza.
Dragon patrzy zszokowany na ciała moich bliskich. Jego ludzie są tak samo sparaliżowani.
– Mówiłeś coś?
Nawet mnie samą przeraża mój głos.
Widzę jak desperacko próbuje przełknąć ślinę.
Cztery strzały i zostaliśmy sami.
Dwa strzały w kolana. Jeden w kręgosłup. Dwa w łokcie. Irytuje mnie jego zawodzenie. Podchodzę i wciskam mu w usta jego własną chustę. Strzelam w wątrobę. Słyszę nadciągających na pomoc kolejnych terrorystów. Czekam. Mam jeszcze dwa naboje. I granat.

Sprawiedliwość to wyrodna matka.