Pirjo Lehtinen
"Mówię do ciebie cicho tak cicho jakbym świecił
I kwitną gwiazdy na łące mojej krwi
Mówię tak cicho aż mój cień jest biały
Jestem chłodną wyspą dla twojego ciała
które upada w noc gorącą kroplą
... Mówię do ciebie tak cicho jak przez sen
płonie twój pot na mojej skórze
Mówię do ciebie tak cicho jak ptak
o świcie słońce upuszcza w twoje oczy
Mówię do ciebie tak cicho
jak łza rzeźbi zmarszczkę
Mówię do ciebie tak cicho
jak ty do mnie..."
Rafał Wojaczek
Gdy jesteś dzieckiem, nie wierzysz w śmierć, choć wiesz o jej istnieniu. Cmentarz jest romantyczną dekoracją, miejscem zabaw. Próbujesz zgadywać datę własnego zgonu, patrząc na opuszczone nagrobki; lubisz tam spacerować z nastoletnią narzeczoną i fotografować krzyże skąpane w złotym blasku jesieni. Jeśli ktoś umrze, babcia czy ciotka, smutek naznacza cię jak order, skaleczenie, ukłucie, więcej nic. Goi się prędko, bo ciągle jesteś po stronie życia. Gdy umierają rodzice, przechodzisz prawdziwy test. Tracisz równowagę, to otwarta rana, jakby część twojego ciała wyrwano z korzeniami. Fantomowy ból długo nie daje się zaleczyć. Ale najgorzej jest, gdy już odejdą wszyscy, których znałeś. Rodzeństwo, przyjaciele, osoby kojarzące cię z czasów, gdy byłeś dzieckiem, pamiętające swoją wersję niezwykłych historii, które teraz opowiadasz wnukom. Ten brak, pustka w samym sercu świata przygina cię do ziemi. Gdy twoje życie staje się monologiem, padasz jak ścięte drzewo i znikasz pod grudkami gliny rzucanymi w twoim kierunku przez milczącą rodzinę. Jakiś chłopiec, może syn kuzynki, a może twój własny młodociany potomek wierci się z nudów i co pięć minut zerka na zegarek. Tak właśnie jest i tak być powinno. Zawsze. Na zawsze. Istniejesz, dopóki ktoś pamięta.
***
Pewnego dnia obudziłam się na poboczu zakurzonej drogi, między prawą i lewą stroną, w samym środku lata. Leżałam przykryta warstewką pyłu, który wdarł się do płuc, gdy tylko zaczęłam oddychać i zgrzytał między zębami jeszcze długo, długo po tym, jak przestałam się krztusić. Wstałam powoli, z wysiłkiem. Nie wiedziałam, gdzie jestem, ale miałam wrażenie, że znam to miejsce. Pomyślałam też, choć nie wiem, skąd przyszła myśl, że nie pierwszy raz budzę się właśnie tutaj, między niebem a rajskim ogrodem. Było pięknie, doskonale, ciepło. Zmysłowa pieszczota wiatru na twarzy i w swobodnie rozpuszczonych włosach. Idealne popołudnie. Bose stopy na rozgrzanym asfalcie. Musiałam iść, dalej, przed siebie, do celu. Lecz co było celem? Kim jestem? Kim byłam? Niewygodne pytania zakwitały jak sieć naczynek pękających po uderzeniu, jak siniaki na skórze, czerwień i fiolet. Obrazy pod powiekami, gdy zbyt długo patrzymy w słońce.
– Hej, hej, podwieźć cię do miasta? – spytał ktoś za moimi plecami, odwróciłam się wytrącona z rozmyślań i zobaczyłam sylwetkę na tle błękitu, chłopiec i jego rumak, lśniący dumnie motocykl. – Bo tam właśnie idziesz, prawda?
– Tak – odpowiedziałam niepewnie, język i wargi odwykły od mówienia, wyschnięte na wiór – ale najpierw chciałabym zobaczyć sad, na wzgórzu.
– Trzymaj – sięgnął do tyłu i odpiął od plecaka bidon z wodą. Gdy mi ją podawał, nasze ręce zetknęły się. Poczułam dziwną sensację, jakby coś skurczyło się, a potem nagle spuchło z emocji i stało się cielesne – możemy pójść razem, czemu nie. Nie spieszy mi się.
Mój Boże, był piękny. Wysoki, wysportowany, młody; miał takie łagodne, dobre oczy. Piłam wodę, która była czymś więcej niż wodą. Kształtowała mnie, podobnie jak jego spojrzenie.
– Nie znam cię, nie jesteś stąd, co? – spytał.
– Nie jestem stąd – odparłam jak echo. Cudownie było pić z ustnika, którego wcześniej dotykały jego wargi. Ta woda była jak wino. Upajała. Powietrze też było winem. Stawałam się młodsza, sukienkę miałam krótszą, a nogi, nogi coraz bardziej opalone.
– Wyglądasz jak moja młodsza siostra Anka, dlatego zawołałem – wyjaśnił. – Jak masz na imię?
– Anka.
– Serio? – zaśmiał się. – Świetne imię. Poważne i lekkie. Anna płynie nad domami w złotej sukni z cekinami.
– Co to takiego?
– Piosenka. Nie myśl sobie, napisałem ją dla siostry na trzynaste urodziny. Byłem wtedy szczeniakiem. Ale do ciebie też pasuje. Masz fiołkowe oczy, jak ona.
I wtedy moje oczy rzeczywiście stały się fiołkowe. Oddałam mu bidon. Rozpogodziłam się.
– Piszesz piosenki?
– Piosenki, wiersze, opowiadania. Jestem artystą. To znaczy będę. Może. Kiedyś – wzruszył ramionami.
– W takim razie już rozumiem.
– Co rozumiesz, Aniu?
– Rozumiem, dlaczego mnie… co we mnie widzisz!
– Wskakuj, no już, podwiozę cię do tego sadu, choć nie wiem, czego tam szukasz, jabłka jeszcze niedojrzałe.
– Szukam ich zapachu – uśmiechnęłam się po raz pierwszy – snów, które im się śnią. Stulone w piąstki, ślepe. Muszę tam iść, muszę. Posłuchać, o czym szepczą. Widzisz, sama jestem poetką.
– Jesteś, jesteś. Trzymaj się mocno. Nie, nie plecaka, obejmij mnie w pasie. Nie bądź taką dziewczynką. Bądź facetem. O, tak!
Nie zastanawiałam się. Było w nim coś, co kazało mi natychmiast zaufać. Przylgnęłam do skórzanej kurtki, a on nieświadomie podzielił się ze mną swoim ciepłem. Ruszyliśmy. Łąki po obu stronach zafalowały i jak za śmiałym pociągnięciem pędzla wszystkie kolory zlały się w pastelową smugę. Odurzający zapach otoczył nas na podobieństwo cukrowej waty. Było cudownie. Bosko.
Do sadu prowadziła żwirowa dróżka. Zatrzymaliśmy się przy dziurze w siatce, wystarczająco dużej by dostać się do środka. Gdy zsiadałam, byłam już cięższa, zgęstniałam. Moje ręce przestały się wydawać tak szokująco przezroczyste. Nie były mleczne, a brązowe, brzoskwiniowe, pokryte delikatnym puszkiem. On złapał mnie za nowo uformowaną rękę i pierwszy przecisnął się na drugą stronę. Znałam to miejsce, tak.
***
Tamtego dnia… inny mężczyzna, człowiek w rękawiczkach… ciągnął mnie za nogi, jak przedmiot i ten żwir, ten żwir miałam wszędzie, całe plecy podrapane, głowa uderzająca miarowo, korzeń i kamień, blednące oczy, odbarwiałam się stopniowo, traciłam kolor. Tamtego dnia tamten człowiek mówił do mnie „suczko”. Słyszałam go, chociaż już byłam martwa.
***
– Znów się zachmurzyłaś, Aniu! – głos chłopaka wyrwał mnie z zamyślenia. – Założę się, że masz łaskotki. Wyglądasz na taką, która ma…
– Oj! – pisnęłam, czując aż nazbyt realnie jego dotyk, nie dało się inaczej, wybuchnęłam śmiechem, próbowałam się wyrwać, biegłam przed siebie, do góry, on za mną, horyzont jak pieczarka, drzewka z dziecięcej bajki, ten pagórek, to miejsce! Pędzimy, gonimy się między drzewami, ślizgając na wilgotnej trawie, jego trampki i moje bose stopy, oddychamy coraz szybciej, dławię się od tego śmiechu, który chwyta całe ciało, chwyta mocno i nie puszcza. Raptowna fizjologiczna reakcja, niezdarny spazm, mój pierwszy prawdziwy śmiech. Boli mnie brzuch, w którym jak wachlarz rozwijają się nowe układy, organy, ale nie mogę przestać.
Przewracamy się i leżymy, oddychając głęboko.
– Czuję, jakbym cię znał od dawna, dziwna dziewczynko – mówi, ma źdźbło trawy w ustach, pocałowałabym go, gdybyśmy nie byli nagle dziećmi, parą dzieciaków na wagarach, czerwcowe popołudnie o krok od wakacji.
Nic nie mówię i chwila ucieka w głąb czasu. Jakbyśmy szli w przeciwnych kierunkach, ja się cofam a on …On zamyka oczy, ale nie śpi.
– I co, słyszysz je teraz? Mówiłem, że jeszcze nie dojrzały. Przyszliśmy zbyt wcześnie. A wiesz, zakradałem się tu, gdy byłem dzieckiem. Nie było nam wolno, wiesz. Za daleko od domu i niebezpiecznie.
– Niebezpiecznie? – pytam cicho. Chyba chcę, żeby to powiedział, słowa są mi potrzebne, konstruują mnie.
– Wiele lat temu w naszym miasteczku grasował seryjny morderca. Nigdy go nie złapano. Może po prostu przejeżdżał tędy, nie wiem. Taka senna mieścina nie zatrzymałaby na dłużej nikogo interesującego. Ja sam planuję stąd wyjechać. Wyrwać się, wiesz.
– Kiedy? – pytam jeszcze ciszej, bo robi mi się smutno. Tak niedawno, dwa oddechy wstecz, byłam czystą radością i niepamięcią, biegliśmy do góry, wyżej i wyżej, śmiejąc się najgłośniej, jak to możliwe. Teraz chmura zasłoniła słońce i poczułam chłód bijący od ziemi. Ta ziemia była stara, pradawna i ciężka od tajemnic.
– W przyszłym roku zdaję maturę. Marzy mi się uczelnia artystyczna, ale może być cokolwiek, byle się wynieść z tego miasta. Wracać tu tylko latem, gdy jest pięknie. Szaleć na motorze. Nie uwierzysz, jak depresyjnie robi się tu zimą. Można pisać wyłącznie smutne piosenki.
– I co będziesz robić, w wielkim mieście, daleko stąd?
– Kochana, będę Elvisem. Stanę się legendą od pierwszej piosenki. Wszyscy będą się we mnie zakochiwać. Będą chcieli być mną. Będą sobie robić ze mną zdjęcia. Będę mówił straszne głupoty, a oni to kupią. Wydrukują na koszulce, wytatuują na plecach. Będę słonecznym chłopcem, wiesz, młodym bogiem – zaśmiał się, ale to, co powiedział tylko w połowie było żartem. – Ale żeby to się udało muszę się stąd wyrwać. Ta ziemia nie jest całkiem zdrowa. Im starszy jestem, tym trudniej jest mi to znieść.
Pokiwałam głową, tak właśnie było, on szedł naprzód, a ja musiałam się cofać. Nie było rady. Szarpnięcie i przewijanie. Teraz to ja jestem starsza, prowadzę go, instruuję.
***
Uderzenie w tył głowy, utrata przytomności. Budzę się, gdy mężczyzna ciągnie mnie za sobą, z Edenu w stronę miasteczka. Majaczę i widzę dwóch mężczyzn, choć jest jeden. Ich zgarbione plecy, ich koszule z podwiniętymi rękawami, lateksowe rękawiczki, eleganckie spodnie brudne teraz od błota i krwi. Nie czuję swojego ciała, a przecież, skoro robię się lżejsza, czemu jest to dla niego tak trudne? To, co zostawiam nie jest śladem krwi, lecz moją substancją, której się pozbywamy. Nie oddycham, serce przestało bić, jestem chłodna i pusta, więc czemu on się tak męczy? Samej sobie zdaję się lekka, najlżejsza, film z mojego życia przewija się do tyłu, nawleka jak lśniący drucik na szpulkę, mechanicznie, precyzyjnie i szybko.
***
Elvis cały czas coś do mnie mówi. Ledwie zauważam, że znów wsiadamy na motor i jedziemy do miasteczka. Znam tu każdą ulicę, każdy etap drogi. W pewnej chwili odruchowo spoglądam przez lewe ramię na dom, w którym niegdyś mieszkali rodzice; mieszkali cicho, cierpliwie, zanim umarli ze starości i smutku. Ciała ich jedynej córki nigdy nie odnaleziono. Pochowali pustą trumnę, lecz matka do końca nie straciła nadziei. Jednak gdy wracałam, nie widziała mnie, nie widziała mnie tak długo, aż ten dysonans zniszczył nas obie.
Zatrzymujemy się przed szkołą. Jest już wieczór, granatowe niebo, zapada noc. Niewiele się tu zmieniło, od zeszłego roku zdążyli pomalować fasadę budynku, ale farba na załamaniach zaczyna się łuszczyć - nowa gryzie się ze starą, rozsadzającą ją od środka. Tak jest wszędzie. Spod spodu wyłazi przeszłość, która nigdy naprawdę nie odeszła.
– To miasto jest napuchnięte, czujesz? Chore – mówi Elvis.
Kiwam głową i patrzę, śledzę wzrokiem kolejne rzędy okien, szukam pracowicie, aż znajdę: delikatne światło z okna na parterze, niedaleko szatni. W tym mieszkanku rezyduje cieć, woźny, przyjaciel dzieci. Jest już starym człowiekiem i nieco zdziwaczał, ale póki daje sobie radę z robotą, nikt nie ma powodu, by go zwolnić. Nadal jest barczysty i silny, choć garbi się bardziej niż kiedyś, a jego włosy posiwiały. Nie ma jednak nikogo lepszego, jeśli chodzi o nieprzyjemne, kłopotliwe sprawy. Wymioty na środku klasy czy ekskrementy rozsmarowane w toalecie? Zwłoki psa na boisku do kosza? Zalana piwnica? I gdy trzeba było zdobyć nowy szkielet do pracowni biologicznej, koniecznie prawdziwy, też to sam załatwił. Taki to właśnie był gość.
***
Robię się okropnie zmęczona. Wydaje mi się, że jest we mnie mrok, wokół którego krążę, spaceruję po jego obrzeżach, udając, że słoneczne lato to mój naturalny stan ducha. Że jestem przezroczysta i bez cienia rozkładu. Boję się, tak okropnie boję się zstąpić w ciemność, będącą przecież centralną częścią mnie. Poruszam się więc na marginesie samej siebie, lunatykuję, pielęgnując amnezję.
Ale jestem tam, na wyświechtanej fotografii, brudnej od jego odcisków palców, spermy i łez. Na tym zdjęciu mam na zawsze siedemnaście lat i jestem za młoda, by rozmawiać z nieznajomymi. Nawet jeśli są kimś, kogo widuję każdego dnia w szkole. Nigdy się tego nie nauczyłam. Dlatego jestem tam, uwięziona w dolnej szufladzie biurka, zamkniętej teraz na klucz. Istniejesz, dopóki ktoś pamięta.
***
Koniec rozdziału. To tutaj domknęła się moja krótka, smutna historia. Wiedziałam, co teraz będzie. Ja i Elvis, chłopak, który potrafił mnie zobaczyć, spędzimy razem jeszcze trochę czasu, kręcąc się wokół szkoły, orbitując jak ćmy. W końcu włamiemy się do środka, co okaże się dziecinnie łatwe. Jak zawsze będę chciała być bliżej, będziemy więc krążyć po korytarzach, na paluszkach, aż nieomylnie poprowadzę go w stronę sali od biologii. Drzwi będą otwarte, w półmroku zobaczymy szklane szafki, wielkie donice z egzotyczną roślinnością, terraria i akwarium, ta klasa zawsze miała dla mnie specjalne znaczenie, dziki ogród, do którego zakradałam się po zajęciach karmić patyczaki.
Zasnę wreszcie, do ostatniej chwili zwrócona twarzą w stronę narożnej szafy; skupiona na jej wypolerowanych drzwiach, na jej połyskujących krawędziach; skrajnie zmęczona, ufnie wsparta o ramię chłopca mówiącego do mnie o swoich wielkich, z rozmachem kreślonych planach. Zasnę głębokim snem bez snów, pragnąc nie budzić się więcej, a jednak- obudzę się następnego lata, na poboczu drogi, w bzyczeniu pszczół, kwitnieniu polnych kwiatów, pracowitości mrówek, aksamitnej miękkości traw. Starsza o rok, lecz ciągle taka sama, pozbawiona wspomnień. I całkiem, całkiem opuszczona. A on… nie będzie mnie nawet pamiętał. Będzie daleko. W innym świecie. Bo została już tylko jedna osoba, która zna moje prawdziwe imię.
– Aniu, na co tak patrzysz? – pyta Elvis, okrywając mnie wspaniałą kurtką motocyklisty. Mimo tego drżę z zimna. Już wiem, wiem, że wspomnienie dzisiejszego wieczora prędko zatrze się w jego pamięci. I że tak będzie lepiej. Jedynym słusznym wyjściem z niebezpiecznej sytuacji jest ucieczka. Do przodu, do prawdziwego życia, jak najdalej stąd.
– Nic ciekawego – mówię bardzo cicho i po dłuższej chwili namysłu. Słowa przychodzą z ogromnym trudem, w gardle skrzypi, jakby bardzo stara furtka zamykała się bezpowrotnie. Na pustą trumnę padają lepkie i ciężkie grudki ziemi. – Nic, co mogłoby cię zainteresować. Stare zdjęcie. Refren dawno zapomnianej piosenki. Duch minionego lata.
rys. Czarli
Pięknie używasz słów. Idealnie do mnie trafiają.
OdpowiedzUsuń