DRAMATIS PERSONAE

DRAMATIS PERSONAE




Pirjo Lehtinen - wielbicielka gorących napojów, szczególnie herbaty, kawy i czekolady. W wolnych chwilach zajmuje się spaniem.



R.I.Prescott - domowa bogini researchu.



Lewis Oliver - lubi słuchać gry na akordeonie i trzasków bata. Tresuje bestie w swojej głowie i wypuszcza je na papier.




środa, 8 stycznia 2014

Osoba Autora



Pirjo Lehtinen


Zanim opublikował swoją pierwsza książkę, przeszedł na dietę. Pisał wieczorami, wyczerpany po codziennej porcji biegania i ćwiczeń. Odizolował się od świata, zerwał prawie wszystkie kontakty, a przynajmniej przestał się spotykać osobiście – chciał, żeby także jego znajomi zobaczyli w nim po przemianie „nowego człowieka”. W wolnych chwilach analizował sylwetki Dickensa, Wilde’a i Byrona, interesowali go pisarze, którzy w swoich czasach stali się celebrytami na miarę – późniejszych – hollywoodzkich gwiazd klasycznej ery kina, niedostępnymi, lecz w pewien sposób bliskimi tworami masowej wyobraźni. Wiedział, że wygląd to podstawa, dlatego wymienił całą garderobę, oszczędności życia wydając na klasyczne garnitury od Hugo Bossa, pozwolił sobie nawet na ekscentryczny, szyty na miarę smoking od krawców z Savile Row. Zapuścił włosy. Ostatnie pół roku spędził w Londynie, pracując ciężko na budowie (nic tak nie rzeźbi sylwetki i nic tak nie relaksuje umysłu), żyjąc jak mnich. Książka czekała, zamknięta w pudełku po butach – był to rękopis, ponieważ wierzył w różnicę między tekstem pisanym odręcznie a poddającym się zbyt łatwo manipulacji tekstem komputerowym – aż po sześciu miesiącach dojrzał do tego, by ją przeczytać ponownie, nanieść ostatnie korekty i pieczołowicie przenieść na elektroniczny nośnik.
Był z siebie dumny, ale i nieco przerażony, napięty. Prawie w ogóle przestał sypiać. Podkrążone oczy dodawały resztą jego fizjonomii pewnego romantyzmu, tak samo jak nadmiernie wyeksponowane, wychudłe kości policzkowe. W półmroku jego twarz przypominała nagą czaszkę. To prawda, w czasach szkolnych i studenckich nie był tak przystojny ani tak ciekawy wizualnie jak w trzydziestym trzecim roku swojego życia. Jak w chwili, gdy ubrany w najlepszy garnitur, w skórzane buty na skórzanej podeszwie, z kaszmirowym szalem w kolorze zgaszonej purpury zamotanym wokół szyi (węzeł gregoriański, wysoko i bezwzględnie ściskający gardło), z teczką pod pachą (zawierała papierowy wydruk oraz laptop z cyfrową wersją dzieła) wkraczał do pierwszego, starannie wyselekcjonowanego wydawnictwa. Robił wrażenie na każdym, kogo mijał. Dokładnie takie wrażenie, jakie sobie zaplanował – postaci nie z tej ziemi, a jednak hiper-realistycznej. Narysowanej jakby grubą, komiksową kreską, wyraźnym konturem. Nie było szans, że taka persona stopi się z kadrem, stanie elementem tła.

Wiedział, jak się sprzedać. Był oszczędny w słowach, odrobinę może nonszalancki, ale ostrożny jeśli chodzi o deklaracje. Książka była dobra, to fakt, ale była to też książka, jakich wiele. Opowieść z dreszczykiem, klasyczny kryminał grozy. Nie różniła się niczym od propozycji składanych w wydawnictwie każdego dnia, niczym poza osobą Autora i tytułem, który brzmiał nieco staroświecko: „Opactwo w Zielonej Skale”. Przemyślał to dobrze i zaczął się przedstawiać pełnym imieniem – Jan Stanisław – czerpiąc przyjemność z tego, że jego nazwisko – Cesarz – dawało się łatwo zapamiętać. Zaprojektował spójny, koherentny wizerunek i konsekwentnie się go trzymał.
Sekretarka w wydawnictwie z miejsca zarekomendowała go swoim szefom i wyglądało trochę tak, jakby to on łaskawie zgodził się na osobistą audiencję, a nie na odwrót. Sposób, w jaki rozsiadł się w fotelu w gabinecie, zawłaszczając przestrzeń, czyniąc ją sobie poddaną, w zasadzie przypieczętował umowę. Szefowa wydawnictwa, czy może raczej redaktorka pełniąca te obowiązki pod nieobecność mężczyzny, który był wtedy na odwyku, nie miała prawa pamiętać, że kilka lat wstecz uczęszczała z Janem, zwanym wtedy Jaśkiem albo Bułą, na kilka kursów w ramach studiów licencjackich, ani że kserował od niej notatki, wysłuchując przy okazji paplaniny na przeróżne tematy. Ale on pamiętał i dlatego właśnie wybrał to wydawnictwo, a w fabułę książki wplótł kilka nieistotnych detali, które jednak mogły mocno zadziałać na szefową i przypomnieć jej o niej samej – z przeszłości. Szefowa była więc pod całkiem świeżym wrażeniem nowego przybysza, a po lekturze tekstu miała być pod jeszcze większym.

Nie wiedziała, gdzie patrzeć. Czy na wybijające się, prawie rozsadzające skórę kości policzkowe gościa (ach, jak dwa sztylety, ach, nadziać się na te kości podczas pocałunków, ach, trzeba by go nakarmić, ach, zdjęcie na skrzydełka obwoluty książki – bo że to będzie twarda oprawa, to od razu wiadomo – muszą być z półprofilu, by uchwycić współgrające ze sobą linie szczęki, policzków i brwi…), czy na węzeł pod jego śnieżnobiałą szyją (niewątpliwe echa Lorda Byrona, choć dla szefowej raczej niepokojąco podduszony Heathcliffe pół na pół z romantycznym i chłodnym w obejściu panem Darcym), czy może na poznaczone siateczką żył dłonie o starannie przyciętych paznokciach, zrelaksowane i złożone w krzyż na chudych kolanach. Serce jej drgnęło, gdy zorientowała się, że mężczyzna nie nosi obrączki (po raz drugi drgnęło, gdy zauważyła, że jednak ma obrączkę, tyle że na szyi, nanizaną na złoty łańcuszek – cóż to mogło oznaczać?). Ona sama posiadała męża (zarabiającego dwa razy mniej od niej, co usprawiedliwiało owo „posiadanie”, człowieka zupełnie, ale to zupełnie pozbawionego ambicji) oraz trójkę dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym (zaczęła już na studiach, pierwsze dziecko było nieplanowane, wszystkie odziedziczyły temperament – deficyt temperamentu – po tatusiu).
Westchnęła, próbując zagłuszyć zakłopotanie wywołane nagłym trzepotem serca i towarzyszącym mu zaciskiem mięśni brzucha (uderzenie gorąca, jakby ją ktoś wychłostał albo oblał wrzątkiem), a potem odetchnęła głęboko i z dużym samozaparciem pogrążyła się w rutynowej rozmowie z Autorem. Jan zresztą – Jan Stanisław – wydawał się traktować rozmowę niczym grę salonową, w której z góry wiadomo, że wynikiem będzie kontrakt. Przedstawił swoje warunki (dość wygórowane jak na debiutanta, ale nie niemożliwe do spełnienia), ona zaś obiecała, że jak najszybciej z książką zapoznają się proofreaderzy i że sama też osobiście się zapozna. Jan wyjął wydruk z teczki – stylowo podniszczonej, skórzanej – i starannie, powoli, pieczołowicie odmierzył trzy pierwsze rozdziały. Uśmiechnął się przy tym lekko – ukazując niedawno wybielane zęby wprost-od-stomatologa, drugi garnitur, można powiedzieć, i zaanonsował, że resztę gotów jest dostarczyć po podpisaniu wstępnej umowy, a na razie pozostaje w kontakcie, a poza tym jest w trakcie rozmów także z innymi wydawnictwami.
Tu szefowej nieco podskoczyło ciśnienie, poczuła gwałtowny opór na myśl, że zjawiskowy Autor miałby przesiadywać w fotelu jakiegokolwiek innego gabinetu niż jej gabinet, więc raptownie przygarnęła trzy rozdziały, przeciągając je na swoją stronę biurka i gładząc niecierpliwymi palcami.
Jan Stanisław Cesarz, widząc tę mimowolną pieszczotę, ten pierwszy akt zawłaszczenia, uśmiechnął się jeszcze raz, nieco szerzej, zęby błysnęły niczym wilcze kły, po czym zerknął na zegarek – zaplanował to zerknięcie przeszło rok wcześniej, gdy po raz pierwszy rozpisywał scenę rozmowy z wydawcą – po czym wstał, uścisnął podaną mu przez stół dłoń szefowej, odwrócił się, by mogła docenić zgrabną linię jego smukłej sylwetki i elegancję równo przyciętych na wysokości ramion włosów, po czym wyszedł, wbrew pokusie nie oglądając się za siebie.

„Opactwo” ukazało się w październiku i poprzedzone zostało kampanią reklamową zakrojoną na szeroką skalę. Autor pojawił się w dwóch popularnych talk showach (każdorazowo oszczędny i niepoddający się woli prowadzącego, niezbyt skory do żartów), udzielił kilku wywiadów dla prasy opiniotwórczej i literackiej, a jego twarz – tak jak pragnęła szefowa, ukazana z  półprofilu – ozdobiła miejskie autobusy i przystanki we wszystkich dużych miastach. W tym samym czasie Jan spreparował stronę na Wikipedii na swój temat – przemilczając wiele spraw, szczególnie osobistych i banalnych, a dodając szczyptę dramaturgii w miejscach, które uznał za ważne dla rodzącej się legendy a które zawsze pragnął w życiu zrobić (emigracja, podróż dookoła świata, egzotyczna wyprawa poza granice cywilizacji). W listopadzie i grudniu odbył promocyjną trasę po Polsce, odwiedzając targi książki, spotykając się z czytelnikami w bibliotekach, Empikach i domach kultury. Unikał jednak dużych zgromadzeń i zbytniego tłoku, unikał także konfrontacji z innymi znanymi autorami. Wolał być elitarny niż masowy, pojedynczy niż jak karta w talii, popularność i tak dogoniła go bardzo szybko.
Gdy w styczniu ogłoszono wyniki gwiazdkowej sprzedaży książek, znalazł się w pierwszej piątce najchętniej kupowanych autorów, a w swoim wydawnictwie był gwiazdą numer jeden.
W lutym wyniki zaczęły spadać, dlatego wprowadził w ruch zaplanowany z dwuletnim wyprzedzeniem skandal – na jaw wypłynęły szczegóły jego dawnego małżeństwa, które skończyło się śmiercią żony w wypadku samochodowym. Jan Stanisław siedział za kierownicą, winą obciążono jednak nie człowieka, a fatalne warunki na drodze. Jak było naprawdę? Wybuchowemu charakterowi literat dał upust, niszcząc w okolicach marca pokój hotelowy i demolując salę bilardową jednego z modnych nocnych klubów.
Kontrowersje wokół postaci Autora nie cichły. „Opactwo” przeżywało drugą młodość, sprzedając się jak świeże – nomen omen – bułeczki, gdyż poruszało, między innymi, temat trudnej, tragicznej w skutkach, by nie rzec – przeklętej – miłości małżeńskiej. Krytycy podzielili się na tych, którzy zaczęli Autora wyklinać i deprecjonować jego talent oraz na tych trwale oczarowanych, pozostających pod urokiem niespokojnego ducha. Nikt nie zdawał sobie sprawy z zasięgu manipulacji. Autor bawił się świetnie, nie pozwalając sobie jednak na wypadnięcie z nowej roli – roli człowieka porywczego, nieprzewidywalnego i dwuznacznego moralnie.

W drugiej połowie roku – zgodnie z planem – Jan Stanisław zapadł się pod ziemię, przystępując do prac nad kontynuacją „Opactwa”. Równolegle i w całkowitym sekrecie pisał wywiad-rzekę z samym sobą, dając upust osobistym ambicjom i obficie nawiązując do klasycznych prozaików oraz poetów, których życiorysy były dla niego wzorem. Publicznie pojawił się tylko raz, w listopadzie, bez towarzystwa, za to w idealnie skrojonym garniturze, odbierając nagrodę za debiut. Powiedział parę starannie zaplanowanych i lekko niepokojących słów. Jednym wydawał się zgaszony, inni twierdzili, że Jana Stanisława trawi gorączka. Show transmitowała ogólnopolska telewizja. Pod budynkiem studia koczował tłum rozentuzjazmowanych nastolatek, zapatrzonych w Jana. Policja musiała regulować ruch, służby medyczne z trudem radziły sobie z przypadkami omdleń.

Wraz z premierą „Domu na Żelaznym Wzgórzu” wznowiono także „Opactwo”, a Jan Stanisław awansował na pierwsze miejsce gwiazdkowego rankingu. Obydwie książki stały się szeroko rozpoznawalne, a historie na temat Autora odbijały się szerokim echem, choć pisarz przestał wypowiadać się dla prasy. Wydawnictwo urosło w siłę, sumy zgromadzone na koncie Jana przyrastały lawinowo. Legenda Autora stawała się faktem, współmiernie do fortuny. Sam Jan z ironicznym uśmieszkiem wracał myślami do lat, gdy na porządny garnitur wydawał cały zarobek z pracy na budowie. W tym czasie pozwalał sobie na różne luksusy. Przeżył kilka romansów z gwiazdami popkultury, które mu się podobały. Wybierał osoby obojga płci, zawsze ładne, zawsze kontrowersyjne i zawsze słabe psychicznie, a ponadto sumiennie dbał, żeby historia jego podbojów trafiła do mediów. Na koniec, nie afiszując się tym zbytnio, przespał się też z szefową, bo wiedział, że romans z nim jest jej marzeniem od czasu ich – rzekomo – pierwszego spotkania. Był to też dyskretny odwet za to, że mimo kilkuletniej współpracy nie rozpoznała w nim chłopaka, który kręcił się za nią w czasach studenckich. Po doskonale zaaranżowanej fabule, jaką była spędzona razem noc, kobieta nigdy już nie miała odnaleźć się w normalnym świecie. Wkrótce rozwiodła się z mężem, porzuciła dzieci, zrezygnowała z pracy w wydawnictwie i skończyła jako osoba głęboko nieszczęśliwa, pogrążona w chronicznej depresji, średnio znana i sporadyczna autorka paranormalnych romansów.

Efekty działań Autora były zatem długoterminowe i destruktywne. Ludzie popełniali najróżniejsze rzeczy pod wpływem kontaktu z nim i z jego legendą. Sypiał z nastoletnimi fankami, jak i z paniami w podeszłym wieku, jeśli tylko wydawało mu się to korzystne z punktu widzenia autokreacji. Rozkochiwał w sobie, samą tylko rozmową, poetów i pisarzy. Bywał niedostępny i okrutny, bywał też łatwy i zmysłowy. Pisał siebie jak kolejną książkę. Zwroty akcji mnożyły się i duplifikowały. Był swoim najważniejszym projektem.

W kolejnym roku ukazała się trzecia, najsłabsza część dziejów Tomasza i Magdaleny, zatytułowana „Cmentarz w Utopcach”. Ckliwe zakończenie i odcinanie kuponów od dwóch poprzednich tomów przeszło prawie niezauważone, ponieważ postać Autora, który literacko w zasadzie już się wypalił, przesłoniła merytoryczną wartość dzieła. Za ogromną, owianą tajemnicą sumę, Jan Stanisław sprzedał prawa do ekranizacji cyklu. Na billboardach pokazywał publiczności ponurą, wyostrzoną twarz, coraz bardziej przypominającą oblicze trupa. Zapuścił brodę a la Hemingway. Do prasy przedostawały się – subtelnie zaaranżowane – plotki o ryzykownych zachowaniach podejmowanych przez Autora, o jego skłonnościach samobójczych i homoseksualnych, zamiłowaniu do sportów ekstremalnych, o przyjmowanych bez umiaru używkach, wreszcie o orgiach. Równocześnie w nielicznych wywiadach autor jawił się jako osoba porażająco wręcz inteligentna, oczytana, błyskotliwa, zdystansowana do swojego życia i jak zawsze – odrobinę nonszalancka. Krytyka jednak powoli zaczynała się pastwić nad ostatnim dziełem Jana, pojawiały się głosy negujące wartość tekstu, wątpliwy suspens, ckliwy romantyzm, wtórność, niechlujne pisarstwo. W grudniu autor pobił wszelkie dotychczasowe rekordy, kasując astronomiczną sumę za ostatni tom oraz za zbiorcze wydanie trylogii. Wziął też udział w kampanii reklamowej jednej ze snobistycznych odzieżowych marek, sprzedających garnitury. Zatrudnienie pisarza było w historii firmy działaniem bez precedensu, ale opłaciło się.

Cztery lata po pamiętnej, pierwszej wizycie w wydawnictwie, w momencie gdy zgromadzona fortuna przekraczała wszystko, co udało się osiągnąć razem wziętym polskim literatom ostatniego stulecia, Jan przystąpił do realizacji finałowego aktu swojego wielkiego planu. Media zalały fale pogłosek o złym stanie psychicznym Autora. Pozwolił sobie nawet na pojawienie się publicznie w stanie wskazującym na upojenie alkoholowe (bardzo długo trenował przed lustrem, nie chciał bowiem wydać się śmiesznym czy zasługującym na litość). Pokazał się zatem w telewizji z lekkim i niedbałym zarostem, z posklejanymi, tłustymi włosami i w garniturze o rozmiar za dużym, wyraźnie wskazując na własne osłabienie. Mówił też jak gdyby od rzeczy, wtrącając kwestie niby to poetyckie, ale nawiązujące twardo do granic życia i śmierci oraz do idei samobójstwa. Oczy miał zmrużone, a cerę ziemistą. Z pozoru bezwiednie bawił się obrączką zawieszoną na złotym łańcuszku na wychudłej szyi.

W tym czasie pod bramą jego domu w namiotach lub wprost na ziemi koczowały zapatrzone w Autora nastolatki i młode kobiety, każdej nocy rozpalając ogniska, kadzidła, olejki i świeczki, opróżniając niezliczone butelki czerwonego wina i deklamując na głos fragmenty książek. Krążyły pogłoski, że sam Autor wieczorami przechadza się wśród młodzieży. Plotkowano, że wśród obnażających się pod bramą fanek jest kobieta, która była niegdyś jego wydawcą. Szeptano, że Jan Stanisław nie waha się współżyć z nieletnimi, płci oczywiście obojga – z tego powodu trafił nawet – ponoć – do aresztu, ale zarzuty wycofano. Podejrzewano, że wariuje, gdyż stracił wenę, że opuściła go na dobre jego boska, twórcza moc. Katolickie media coraz śmielej piętnowały Autora jako antychrysta, podkreślając satanistyczne wątki gotyckich powieści. Atmosfera gęstniała z dnia na dzień i z nocy na noc.

I wreszcie, w tym samym dniu, w którym złożył w wydawnictwie egzemplarz wywiadu-rzeki z samym sobą (przeprowadzonego przez wymyślonego dziennikarza, Bartłomieja Potoczka, który żył już wtedy własnym, sekretnym życiem), najpopularniejszy autor Rzeczpospolitej Polskiej, trzydziestosześcioletni Jan Stanisław Cesarz, popełnił samobójstwo, oddając pojedynczy strzał przez usta w głąb pięknej, diabolicznej czaszki pistoletem marki Glock. Znaleziono go nazajutrz, rzekomo nagiego, naszprycowanego narkotykami i otoczonego rozsypanymi malowniczo kartkami, wypełnionymi poetycką treścią. Niewyraźne zdjęcia przedstawiające boskie ciało, spoczywające w pozycji Chrystusowej na przepastnym łożu, przeciec miały za jakiś czas do prasy, po raz kolejny podkręcając sprzedaż książek.

Informacje o tragicznej śmierci trafiły na pierwsze strony wszystkich polskich gazet i nie schodziły z nich przez dłuższy czas. Ruszyło śledztwo, które wskutek braku dowodów na cokolwiek innego niż samobójstwo skończyło się dość prędko. Najszerzej dyskutowanym efektem zgonu literackiej ikony była iście bajroniczna fala samobójstw nastolatek, zapatrzonych w swojego bohatera. W przeciągu pierwszego miesiąca naliczono osiemdziesiąt zgonów związanych z tym wydarzeniem, a do końca roku liczba przekroczyła tysiąc. Pośmiertna publikacja wywiadu z pisarzem stała się sukcesem finansowym przekraczającym wszystko, co ten  osiągnął za życia. Nihilistyczny i błyskotliwy wywiad był – zdaniem krytyków – pierwszym prawdziwym wglądem w utraconą już wielką i skomplikowaną osobowość twórcy. Niektóre fragmenty z miejsca stały się rozpoznawalnymi cytatami, trafiły na koszulki i podlegały nieustannemu cytowaniu. Wizerunek pisarza, nazywanego nowym Kurtem Cobainem – a do wyboru było wiele pięknych, stylowych portretów, wykonanych za życia, z których najsilniej w kanon wpisał się ten en face, z czarnym kotem siedzącym na ramieniu Autora i owijającym jego szyję ogonkiem – także został popkulturowo utrwalony. Prawa do ekranizacji trylogii odkupiła od firmy polskiej firma amerykańska, ukazał się tomik wierszy, poskładany z napisanych przed śmiercią notatek, powstał także komiks opowiadający o życiu i legendzie samego Jana Stanisława, zatytułowany „Śmierć Cesarza”.


Nadeszła wiosna. Bartłomiej Potoczek, postawny mężczyzna w średnim wieku, kryjący oczy za ciemnymi okularami, ogolony na zero, by w ten sposób zamaskować powiększającą się łysinę, ubrany w bezkształtne sportowe dresy, ale mimo tego niezaprzeczalnie przystojny; innymi słowy, człowiek, w którym tylko najbardziej dociekliwi dostrzegliby jednego z najbogatszych Polaków, wsiadł na pokład prywatnego odrzutowca, by odbyć z dawna wymarzoną i wyczekiwaną podróż dookoła świata. Nie planował już nigdy wracać do tego kraju.

środa, 26 grudnia 2012

Jest tylko jest. Historie dopowiedziane



R.I.Prescott


The only place where you can dream, living here is not what it seems.
Ship of white light in the sky, nobody there to reason why.
Here I am, I'm not really there, smiling faces ever so rare.
Let's walk in deepest space, living here just isn't the place.
Steve Harris “Strange World” (Iron Maiden)

Spojrzał przez szybę okna samolotu. Dywan gęstych śnieżnobiałych chmur, oświetlony ostrymi promieniami słońca rozpościerał się aż po horyzont. Pomyślał, że podczas lotów na wysokim pułapie, zawsze zaskakuje go poczucie nierealności wszystkiego. Miasto, które opuścił, już nie istnieje, miasta, do którego zmierza, jeszcze nie ma. Znalazł się w idealnym zawieszeniu pomiędzy było i będzie. Zamknął oczy. 

Subtelny zapach, w który ubrana była przechodząca stewardessa, zmusił go do podniesienia powiek. Obserwował spod rzęs jak się zgrabnie poruszała między rzędami foteli, zachwycała go jej samoświadomość i królewska godność w ruchach. Zauważyła, że się w nią wpatruje. Spojrzała mu prosto w oczy. Zmroziła lodem błękitu. Przypomniał sobie, że na zewnątrz musi być przynajmniej pięćdziesiąt stopni na minusie. Zamrożony czas, tu i teraz, z królową śniegu w swoim żywiole. Zawezwał ją do siebie. Podeszła z profesjonalnie ciepłym uśmiechem, który nie roztopił jednak chłodu jej oczu. Podając kartę kredytową poprosił o Ballantine's. Zachwycił się szczupłymi palcami, które przejęły od niego plastik. Przeszła na tył samolotu, żeby po chwili wrócić ze szklaneczką wypełnioną trzema kostkami lodu i małpką whisky oraz jego kartą. Podziękował, zmuszając by jej dłonie zetknęły się z jego własnymi. Szybko je wycofała, ale wystarczyło, żeby mógł poczuć ich jedwabiste ciepło. Zagrzechotał lód, sprawiło mu przyjemność obserwowanie jak złocisty płyn powoli je zalewa i odbiera kostkom niedostępność chłodu. Podniósł szklankę do ust, alkohol rozlewał się po języku, sięgał podniebienia. Wraz z każdym łykiem rozgrzewał ciało zamarznięte w nieskończoności teraźniejszości.

Jeszcze raz spojrzał w okno, dywan chmur nic się nie zmienił, nadal rozpościerał się pod samolotem, stwarzając bezpieczną iluzję ponadczasowości. Jednak lekki ucisk w uszach uświadomił mu, że zaraz nastąpi atak na tą nieciągłość, samolot zanurkuje w toni puchowej bieli i wynurzy się w rzeczywistości było i będzie. Po drżeniu samolotu czuł jak ten rozrywa tkankę teraźniejszości. Boston przywitał ich burzą. Przy lądowaniu samolot trochę szarpnęło. Czekając cierpliwie na możliwość opuszczenia pokładu sięgnął do podręcznej torby schowanej pod fotelem, wyjął aparaty słuchowe i założył je do obu uszu. Dopadł go zgiełk potencjalnych przyszłości.

Samolot linii Icelandair wylądował na lotnisku Logana w Bostonie punktualnie o 17:40 czasu lokalnego. Godzinę później w sali przylotów eksplodowały dwa ładunki wybuchowe o dużej sile. Źródła zbliżone do policji twierdzą, że oba ładunki zostały umieszczone w aparatach słuchowych jednego z pasażerów, który prawdopodobnie przyleciał z Glasgow.

czwartek, 6 grudnia 2012

Ręce masz jak lód

Pirjo Lehtinen

  
W moim śnie wszystko jest na swoim miejscu, trucizna, sztylet i duch. Przedstawienie rozpoczyna się wraz z uderzeniem w gong. Kurtyna z aksamitu, ten kolor nazywa się Bycza Krew, ma swój ciężar, pod którym materiał się ugina; kurtyna jęczy podciągana do góry, odsłaniając wirujące w powietrzu drobiny, zapach kurzu i szminki. Nastrój oczekiwania potęguje się. Po drugiej stronie niema widownia, twarze bez rysów. My gramy dla nich, oni dla nas. Owacje, ukłony, doskonałe alibi.
Życie jednak nie zawsze przypomina sztukę.


Impreza sprawiała wrażenie spontanicznej, choć w rzeczywistości przygotowywaliśmy ją od dobrych dwóch tygodni. Zarezerwowałam najmodniejszy catering – owoce morza serwowane przez półnagie dziewczęta ledwo przeniesione na stronę prawa, ale już wystarczająco doświadczone, by z wdziękiem poruszać się po cienkiej granicy dobrego smaku. Kwartet smyczkowy z dodatkiem saksofonu proponował swoje wersje popularnych hitów, zmienione nie do poznania, zmysłowe. Szampan był różowy, a widok z najwyższego piętra wieży upajał. Pierre bez wahania przyjął zaproszenie na event tego kalibru, nie podejrzewając, że to on jest głównym celem naszych zabiegów. Oszołomiony niedawnym sukcesem – pierwsza poważna rola w karierze, i od razu modny teatr, Off–Broadway, zainteresowanie mediów, gładko idąca zmiana wizerunku – chciał się w tym pławić, nurzać. Prawie z nami nie rozmawiał od momentu gdy Fran, uznana producentka, powierzyła mu główną rolę. Być może się wstydził, że odebrał nam cały splendor, może nie potrafił spojrzeć w twarz przyjaciołom, których zawiódł tak okrutnie. A dawaliśmy mu niezliczone szanse. Telefony, wizyty, zaproszenia, maile. To Maxim przecież podsunął Fran pomysł zatrudnienia kogoś z nas, był także pierwszym kandydatem do roli. Brał udział w przesłuchaniach, próbach. I nagle okazało się, że został zastąpiony. Nie mogliśmy wybaczyć jednego – tego, że dowiadujemy się z prasy. Z prasy!

– Pierre, kochanie, nie może tak być, że nie rozmawiamy ze sobą teraz, gdy stoisz u progu prawdziwej kariery – mówię do niego, uśmiechnięta niewinnie, podając na zgodę kieliszek szampana. Sączy go dzielnie, krzywiąc się, bo pod osłoną bąbelków kryje się odrobina goryczy.
– Christy – odpowiada, patrząc na mnie ze smutkiem i zakłopotaniem– nie wiedziałem co powiedzieć, rozumiesz. Takiej oferty nie mogłem odrzucić, to szansa na wyrwanie się z getta, pokazanie się z innej strony.
– Myślisz, że te panie, które wykupią bilet, przyjdą podziwiać twoje aktorstwo? – śmieję się.
– Nie, nie sądzę. Będą miały nadzieję, że się rozbiorę. Tak jak połowa kobiet i mężczyzn w tym pokoju – zatacza ręką koło, wskazując na gości przyjęcia. – Ale Fran mówi, że mam talent. I że to będzie magia. Po pierwszym akcie, zobaczysz, nie będzie już Pierre’a Ogiera, tylko Bruce Shield, nowoczesny Makbet.
– Chciałabym, żeby ci się udało – mówię z uśmiechem, wracając do ustalonej strategii. Widzę, że z drugiego końca pokoju obserwuje mnie Maxim; czujna, nieruchoma postać na tle nocnej panoramy miasta – wierzę, że się uda. Po prostu zawsze chciałam, żebyśmy się trzymali razem, Pierre. Ty, ja i Maxim. Ty i ja. Te wszystkie wspomnienia…
– Pierwszy raz – Pierre wchodzi mi w słowo. Irytuje mnie jego ton, wspominkowy, jakbyśmy rozmawiali o czymś, co wydarzyło się i zakończyło dawno, dawno temu – nasza pierwsza praca. Uwielbiałem z tobą pracować, Christy. Powiem to każdemu, kto spyta.
„Uwielbiałem” – słyszę i wzdrygam się. Pierre tak naprawdę nie patrzy na mnie, nie widzi mnie, on w myślach udziela wywiadów pierwszoligowym magazynom, występuje w talk-showach, dyktuje autobiografię sprawnemu pisarzowi.
– Mówisz to każdej dziewczynie! – droczę się.
– Dziewczyny lubią, gdy im to mówię. – odpowiada szczerze.
– Nie myślałeś, żeby zrezygnować z tej akurat roli? – pytam, bo muszę. Ostatni przystanek, zanim zapadnie decyzja – wiesz, o ile trudniej jest Maximowi coś osiągnąć. Wiesz, ile nad tym pracował. Dla ciebie to było jedno słowo, dla niego pół roku ciężkiej pracy.
Jego twarz tężeje, pojawia się czujność, nie chcę tego, biorę go za rękę, głaszczę.
– Christy, męczysz mnie teraz, nie mówmy o tym. Psujesz mi humor. Dobrze wiesz, że nie chcę się z wami kłócić, jesteście moimi najlepszymi przyjaciółmi, ale nie ma szans, żebym odpuścił. Chcą mnie, rozumiesz, właśnie mnie! To jest moja kariera i moja szansa, nie mogę dłużej zostać na dole, w niszy, w getcie, ta praca mnie mierzi. Musicie to zrozumieć. Musicie mi to wybaczyć. Chcą mnie, nie jego.
„Jego” – powtarzam w myślach. Wygodnie jest pozbyć się imion. To tylko biznes. To tylko przeszłość, droga, która za nami.
– Kochany, widzę, że czujesz się zmęczony – pochylam się poufale w jego stronę, zabieram ze zgrabiałych palców pusty kieliszek, na dnie kilka białych smug osadu. – Może się położysz? Mam tu sypialnię, zaraz za ścianą. Odpoczniesz…
– Dobrze – mówi, a jego piękne, ciemne oczy przymykają się. Maxim, widząc, co robimy, wskakuje na środek sali tanecznej, jednym perwersyjnym ruchem zsuwa marynarkę z nagiego, lśniącego oliwką torsu. Błyskają flesze, i jestem pewna, że nikt nie zauważa, jak się oddalamy.

Kilka kamiennych korytarzy, trochę schodów, wąskich i stromych. Prowadzę słaniającego się Pierre’a, wygadując jakieś głupoty, przez co na jego usta wypełza pijacki uśmieszek. Wygląda teraz równocześnie okropnie, spocony i czerwony, z rozmazanym makijażem, i pięknie, bo przypomina chłopca, którego kiedyś znałam. Robi mi się smutno, ale nie pozwalam sobie na choćby jedną chwilę wahania. Otwieram drzwi narożnego pokoju, dźwięków z tej sypialni nie słychać na dole. W pokoju jest jasno, Pierre zwala się na łóżko, pociągając mnie za sobą, obejmuje mnie odruchowo i czuję niezdrowe gorąco buchające z jego ciała, chyba przez to ostre światło przypominają mi się wszystkie nasze sceny, bo pamiętam je bardzo dokładnie, po prawdzie nie było ich zbyt wiele, Pierre woli różnorodność. Wyplątuję się z jego ramion i patrzę, jak szybko zasypia. Potem pochylam się nad nim jeszcze raz – wydaje mi się, że tak trzeba – i składam na jego rozchylonych ustach delikatny pocałunek.

Wychodząc, gaszę górne światło. Prędko wracam na dół, gdzie nikt nie zauważył mojego zniknięcia. Tańczę z Maximem, przyciągając spojrzenia. Jego ręce są spocone a tors tandetnie lśni od brokatu. Śmieję się głośno, flirtuję z fotografami, zamieniam parę słów ze znanym reżyserem. Czas do północy wlecze się niemiłosiernie, choć wykonałam już swoje zadanie.  Druga część należy do Maxima, lecz czy on się odważy? Z niepokojem obserwuję, jak wlewa w siebie kolejne drinki, a cień pod jego oczami pogłębia się, rysy wyostrzają. Tak wygląda panika, wyrokuję, czy nie ma już na tym świecie prawdziwych mężczyzn? Czy zawsze i o wszystko muszę się troszczyć – ja?

– Widzę, że świetnie się bawisz – mówi Fran, szczupła i brzydka jak zwykle. Jej ubrania są droższe niż całe to przyjęcie. A może po prostu nienawidzę jej od momentu, gdy nas odrzuciła?
– Masz rację, jestem dziś taka szczęśliwa – uśmiecham się. – Martwiłam się o Maxima, tyle energii i nadziei włożył w twoje przedstawienie, unikatowa szansa wypłynięcia na powierzchnię, że tak powiem, ale cóż, musimy wrócić do tego, co było, i dalej, mozolnie wiosłować w naszej łódeczce. Pod prąd, w górę strumienia. Cieszyć się szczęściem Pierre’a…
Oczy Fran rozbłyskują, gdy słyszy to imię. Naturalnym gestem podaję jej kieliszek szampana. Pije go duszkiem, z wdzięcznością.
– Właśnie, gdzie jest Pierre?
Rozgląda się, dawno nie widziałam takiego głodnego spojrzenia, czy to możliwe, że pogardzam nią za to, że przypomina mnie samą z czasów, gdy po raz pierwszy wkręciłam się w tą branżę, gdy pierwszy raz… Pierwszy raz.

Zamyślam się i milczymy obie. Przypominam sobie przyjazd do miasta i chwilę, gdy osiągnęłam dno, tracąc kolejną pracę kelnerki. Stoję na rozdrożu, pada deszcz i krzyczę, że jeśli już mam sypiać za pieniądze, to nie za nędzne grosze z podstarzałym szefem knajpy na rogu. Z lokalu wybiega jeden z klientów, niepozorny chłopak w marynarce. Zdejmuje tą marynarkę i okrywa mnie, a ja dopiero wtedy zaczynam dygotać.  Prosta historia, dziewczyna poznaje chłopaka. Przypominam sobie smak tamtego deszczu i nasz pierwszy seks. Gdy poznałam Maxima, też nie miał szczęścia do roboty, kombinowaliśmy na wszystkie strony i w końcu zaczęliśmy wrzucać w net nasze amatorskie filmiki. To był jedyny sposób, ale zrobiliśmy to z klasą. Mieliśmy zasady, bo naprawdę się kochaliśmy, ta praca miała być tylko epizodem, przepustką do kariery, przed premierą pierwszego poważnego filmu wzięliśmy nawet cichy ślub. Od początku wiedziałam, że Maxim jest niezwykle utalentowany, a równocześnie miękki jak plastelina, dający sobą kierować. Ma w sobie tyle samo z mężczyzny co z kobiety, oczywiście jeśli chodzi o usposobienie. Bardzo o mnie dba, troszczy się, i najczęściej robi to, co mu powiem. A Pierre…

Gdy wpisać w wyszukiwarkę jego nazwisko tym co od raz wyskakuje są zdjęcia penisów. Penis w stanie spoczynku, słusznych rozmiarów, elegancki. Penis lekko wzwiedziony, helleński, jak z antycznych rzeźb, zresztą Pierre pozował do wielu tego typu przedstawień. Wreszcie penis w pełnej okazałości, fioletowy prawie czarny, poznaczony żyłkami które wyglądają, jakby miały za chwilę pęknąć. Budzący niepokój. Dopiero na drugim miejscu pojawiają się odnośniki do firmy jego ojca, do całego bogactwa, które za nim stoi. Można nawet znaleźć zdjęcie grupowe z elitarnej szkoły dla chłopców, wtedy jeszcze Pierre wyglądał dziecinnie i słodko. Wśród dalszych wyników mieszają się informacje biznesowe, notki o skandalach, zdjęcia z imprez, ustrzelone przez paparazzi, i linki do starych oraz nowszych produkcji z jego udziałem. Pierre znany jest z tego, że nie cofnie się przed niczym. Sypia z chłopcami i dziewczętami, starszymi i młodszymi osobami, bierze udział w orgiach, pozuje do sugestywnych zdjęć. Robi błyskawiczną karierę. Tylko my wiemy, ile w jego pozie jest prawdziwej pasji a ile buntu przeciw ojcu. Tylko my wiemy, kto zgarnia panicza dosłownie z ulicy po tym, jak ten zostaje wyrzucony ze szkoły i z domu, kto go przygarnia, daje mu jeść i pić, pociesza, pozwala się wypłakać. Kto pierze jego brudne skarpetki, i kto z ciężko zarobionych pieniędzy kupuje mu pierwszy dorosły garnitur. Kto stawia go na nogi i rekomenduje w swojej pracy. Kto przegaduje z nim jego wydumane problemy i lęki, w kółko i po wielokroć te same, zarywając przy tym noce.
I Pierre powstaje, dosłownie oraz w przenośni. Wszystko mu się udaje. Połowę dajemy my, drugą – nazwisko ojca. Wyklęty, ale nadal książę. Zaczynamy razem, lecz to on pnie się wyżej i szybciej. Odbija się od nas, wspina po naszych plecach, nie patrzy wstecz. Nie musi praktycznie nic robić. Jest gwiazdą. Jego nazwisko sprzeda każdy film.

– Więc gdzie on jest? – dopytuje Fran, wzrok producentki zasnuwa mgła, już najwyższy czas na działanie. Fran, bogata ale równie zagubiona jak kiedyś ja. Śniąca o groźnym penisie swojego największego gwiazdora, gwiazdora wykupionego od porno-biznesu za ciężkie pieniądze odziedziczone po kolejnym potężnym ojcu. Przyzwyczajona, że dostaje wszystko, czego chce. Żyjemy teraz w świecie fortun i pałaców.
– Gdzie on jest, gdzie jest Pierre?  Niech no ja go dorwę w swoje ręce, sukinsyn…! – wstaje nagle i krzyczy te słowa, kilka osób odwraca się w naszą stronę, uśmieszki i szepty, błysk flesza. Doskonale.
Biorę ją za rękę i prowadzę, niby to w stronę toalety, ale zaraz skręcamy.
– Schodami w górę i ostatnie drzwi na lewo. Źle się czuł i doradziłam, żeby się położył. Jest sam, no chyba że znalazła go któraś z fanek. Wiesz, że połowa kobiet na sali…a także połowa mężczyzn marzy, by znaleźć się z nim sam na sam w sypialni.
Świadomie powtarzam jego własne słowa. Fran oblizuje spierzchnięte wargi. Zadziwiające, jak wiele można osiągnąć przy pomocy banalnych rozmów i odrobiny alkoholu. Gdybym wiedziała wcześniej, dawno już byłabym na szczycie.

Zabieram z jej rąk kieliszek i odprowadzam wzrokiem, po kilku krokach znika w ciemności, widzę tylko chwiejny cień. Bezpieczniej będzie, jeśli pójdzie sama. Jest lepiej niż myślałam, znacznie lepiej. Śnię swój misterny, barokowy sen.

Mija jeszcze jedna godzina, zegar na wieży wybija północ. Tańczymy z Maximem na środku parkietu, obejmuję go ściśle, to on jest moją przyszłością, tak zdecydowałam. Potem, gdy już próbujemy się wymknąć, otacza nas wianuszek dziennikarzy. Trzy wystrzałowo ubrane dziewczyny z „Vogue’a” wróżą Maximowi wielką karierę w mainstreamie. Jedna z nich słyszała, że otarł się o rolę Bruce’a Shielda. Druga wyrokuje, że za kilka lat to on, ze swoją subtelną urodą będzie królem Broadwayu, on, a nie przerysowany, głośny Pierre. Trzecia całuje go w usta, mówiąc, że ma być ostrożny. Kilka lat! Nie mamy tyle czasu. Popycham Maxima w kierunku wyjścia, sama absorbując dziennikarki baśnią o początkach naszej kariery. Słuchają z wypiekami na twarzach.

Po kilku minutach dzwoni komórka, głos Maxima brzmi jak zza grobu „Coś jest nie tak. Nie mogę skończyć. Musisz mi pomóc, proszę”. I płacz. Jęk, zanim się rozłącza. On często płacze, ja nigdy. Pierre też nie płacze, ale Pierre mnie nie chciał. Nie traktował poważnie. Oto mężczyźni mojego życia, beksa i bufon.
„Mężczyźni” – przewracam oczami, i przepraszam dziennikarki, wyślizgując się z ich objęć. Impreza stopniowo stacza się w stronę orgii. Kobiety mają rozwiane włosy, opuszczone ramiączka sukien, kilka par całuje się w kątach sali, zajęte są wszystkie kanapy, saksofon jęczy zmysłowo.

Korytarz i schody pokonuję po omacku, kontur rzeczywistości się rozmywa. Jestem duchem, upiorem tego miejsca, tej wynajętej do kręcenia pornoli pseudo-średniowiecznej rezydencji na zboczach Hollywood Hills. Drzwi do pokoju są otwarte. Na łóżku, tak jak go zostawiłam, leży Pierre, ramiona ma rozrzucone szeroko a pierś porusza się miarowo, mimo że w brzuchu tkwi głęboko wbity sztylet. Krew leniwie ścieka na boki, barwiąc jedwabną koszulę i drogie prześcieradło. Fran też śpi jak zaklęta, przyklejona do lewego boku Pierre’a, rozpaczliwy gest małej, brzydkiej dziewczynki. Maxim płacze schowany w najdalszym zakamarku pokoju.
– Niczego nie można tobie zostawić – mówię. – Nie potrafisz zrobić nawet najprostszej rzeczy, gdy wszystko dla ciebie przygotowałam. Nie musisz się mocować. Podałam ci go na tacy, śpi. Jeśli chcesz go zastąpić w tym pieprzonym przedstawieniu, bądź facetem i dokończ co zacząłeś.
– Nie mogę… to przecież Pierre, to Pierre… – jęczy Maxim, jest roztrzęsiony, półnagi, z trudem ukrywam pogardę. Czy można jednocześnie kogoś kochać i gardzić nim? – Wszystko muszę robić za ciebie, cała twoja kariera… Gdyby nie to, że w ciebie wierzę, kochany…
Mówię bez przekonania, bo w tym momencie nie pokładam wiary w nic poza koniecznością działania. Pierre rzęzi i chyba pod wpływem bólu zaczyna się wybudzać z chemicznego snu. Wyrzeźbione, mocarne ciało drży, więc wzdycham i podchodzę do niego, chwytając rękojeść sztyletu obiema rękami. Cała nagromadzona wściekłość kumuluje się w tej jednej chwili. Metodycznie, raz za razem wyjmuję i wbijam ostrze w klatkę piersiową Pierre’a, czując się, jakbym go gwałciła. 

W moim śnie wszystko jest doskonałe. Zostawiamy Fran wtuloną w martwego Pierre’a, w jej dłoń wsuwamy zakrwawiony sztylet. Paparazzi szybko przypominają sobie pijackie pogróżki pani producent, nam nie mają nic do zarzucenia, przetańczyliśmy przecież całą noc. Znajdują ich policjanci. Sprawa jest jasna, mamy motyw i narzędzie zbrodni. Fran niewiele pamięta, i nie ma nikogo, kto by ją usprawiedliwił, nawet własny ojciec ostatecznie się od niej odwraca. W moim śnie prace nad kontrowersyjną sztuką zostają prędko podjęte, reżyser zawsze faworyzował Maxima. Na premierze stawia się cała towarzyska śmietanka i komplet dziennikarzy. Kurtyna idzie w górę. Jesteśmy na szczycie świata, a ja jestem żoną nowego króla. Mam moc.

– Ręce masz jak lód – szepcze Maxim, patrzący na mnie z lękiem i podziwem. Pochylam się nad umywalką, własne dłonie wydają mi się obce. Pod paznokciami zakrzepły rdzawe półksiężyce. Najbardziej na świecie pragnę ruszyć teraz w stronę sali balowej, krwawe plamy na gorsecie sukni, krople zastygłe na twarzy jak znamiona, nie mieć nic do ukrycia. Zanurzyć się w oczyszczającej lawinie fleszy, w deszczu krzyków, w melodii policyjnych syren. Być dziewczyną, którą przez pięć cennych minut zauważy cały świat. Pokazać im podszewkę kosmosu, kulisy złotego teatru po którym błądzą jak zagubione dzieci. Ale nie mogę. Nie wolno mi porzucić snów. Zrujnować misternego planu. Jeszcze nie.

– Ręce masz jak lód – szepcze stroskany, i cóż mam mu powiedzieć, jeśli nie prawdę o tym, że krew spiera się do czysta wyłącznie w zimnej wodzie?