Pirjo Lehtinen
W moim śnie wszystko jest na swoim miejscu, trucizna, sztylet i duch. Przedstawienie rozpoczyna się wraz z uderzeniem w gong. Kurtyna z aksamitu, ten kolor nazywa się Bycza Krew, ma swój ciężar, pod którym materiał się ugina; kurtyna jęczy podciągana do góry, odsłaniając wirujące w powietrzu drobiny, zapach kurzu i szminki. Nastrój oczekiwania potęguje się. Po drugiej stronie niema widownia, twarze bez rysów. My gramy dla nich, oni dla nas. Owacje, ukłony, doskonałe alibi.
Życie jednak nie zawsze przypomina sztukę.
Impreza sprawiała wrażenie spontanicznej, choć w rzeczywistości przygotowywaliśmy ją od dobrych dwóch tygodni. Zarezerwowałam najmodniejszy catering – owoce morza serwowane przez półnagie dziewczęta ledwo przeniesione na stronę prawa, ale już wystarczająco doświadczone, by z wdziękiem poruszać się po cienkiej granicy dobrego smaku. Kwartet smyczkowy z dodatkiem saksofonu proponował swoje wersje popularnych hitów, zmienione nie do poznania, zmysłowe. Szampan był różowy, a widok z najwyższego piętra wieży upajał. Pierre bez wahania przyjął zaproszenie na event tego kalibru, nie podejrzewając, że to on jest głównym celem naszych zabiegów. Oszołomiony niedawnym sukcesem – pierwsza poważna rola w karierze, i od razu modny teatr, Off–Broadway, zainteresowanie mediów, gładko idąca zmiana wizerunku – chciał się w tym pławić, nurzać. Prawie z nami nie rozmawiał od momentu gdy Fran, uznana producentka, powierzyła mu główną rolę. Być może się wstydził, że odebrał nam cały splendor, może nie potrafił spojrzeć w twarz przyjaciołom, których zawiódł tak okrutnie. A dawaliśmy mu niezliczone szanse. Telefony, wizyty, zaproszenia, maile. To Maxim przecież podsunął Fran pomysł zatrudnienia kogoś z nas, był także pierwszym kandydatem do roli. Brał udział w przesłuchaniach, próbach. I nagle okazało się, że został zastąpiony. Nie mogliśmy wybaczyć jednego – tego, że dowiadujemy się z prasy. Z prasy!
– Pierre, kochanie, nie może tak być, że nie rozmawiamy ze sobą teraz, gdy stoisz u progu prawdziwej kariery – mówię do niego, uśmiechnięta niewinnie, podając na zgodę kieliszek szampana. Sączy go dzielnie, krzywiąc się, bo pod osłoną bąbelków kryje się odrobina goryczy.
– Christy – odpowiada, patrząc na mnie ze smutkiem i zakłopotaniem– nie wiedziałem co powiedzieć, rozumiesz. Takiej oferty nie mogłem odrzucić, to szansa na wyrwanie się z getta, pokazanie się z innej strony.
– Myślisz, że te panie, które wykupią bilet, przyjdą podziwiać twoje aktorstwo? – śmieję się.
– Nie, nie sądzę. Będą miały nadzieję, że się rozbiorę. Tak jak połowa kobiet i mężczyzn w tym pokoju – zatacza ręką koło, wskazując na gości przyjęcia. – Ale Fran mówi, że mam talent. I że to będzie magia. Po pierwszym akcie, zobaczysz, nie będzie już Pierre’a Ogiera, tylko Bruce Shield, nowoczesny Makbet.
– Chciałabym, żeby ci się udało – mówię z uśmiechem, wracając do ustalonej strategii. Widzę, że z drugiego końca pokoju obserwuje mnie Maxim; czujna, nieruchoma postać na tle nocnej panoramy miasta – wierzę, że się uda. Po prostu zawsze chciałam, żebyśmy się trzymali razem, Pierre. Ty, ja i Maxim. Ty i ja. Te wszystkie wspomnienia…
– Pierwszy raz – Pierre wchodzi mi w słowo. Irytuje mnie jego ton, wspominkowy, jakbyśmy rozmawiali o czymś, co wydarzyło się i zakończyło dawno, dawno temu – nasza pierwsza praca. Uwielbiałem z tobą pracować, Christy. Powiem to każdemu, kto spyta.
„Uwielbiałem” – słyszę i wzdrygam się. Pierre tak naprawdę nie patrzy na mnie, nie widzi mnie, on w myślach udziela wywiadów pierwszoligowym magazynom, występuje w talk-showach, dyktuje autobiografię sprawnemu pisarzowi.
– Mówisz to każdej dziewczynie! – droczę się.
– Dziewczyny lubią, gdy im to mówię. – odpowiada szczerze.
– Nie myślałeś, żeby zrezygnować z tej akurat roli? – pytam, bo muszę. Ostatni przystanek, zanim zapadnie decyzja – wiesz, o ile trudniej jest Maximowi coś osiągnąć. Wiesz, ile nad tym pracował. Dla ciebie to było jedno słowo, dla niego pół roku ciężkiej pracy.
Jego twarz tężeje, pojawia się czujność, nie chcę tego, biorę go za rękę, głaszczę.
– Christy, męczysz mnie teraz, nie mówmy o tym. Psujesz mi humor. Dobrze wiesz, że nie chcę się z wami kłócić, jesteście moimi najlepszymi przyjaciółmi, ale nie ma szans, żebym odpuścił. Chcą mnie, rozumiesz, właśnie mnie! To jest moja kariera i moja szansa, nie mogę dłużej zostać na dole, w niszy, w getcie, ta praca mnie mierzi. Musicie to zrozumieć. Musicie mi to wybaczyć. Chcą mnie, nie jego.
„Jego” – powtarzam w myślach. Wygodnie jest pozbyć się imion. To tylko biznes. To tylko przeszłość, droga, która za nami.
– Kochany, widzę, że czujesz się zmęczony – pochylam się poufale w jego stronę, zabieram ze zgrabiałych palców pusty kieliszek, na dnie kilka białych smug osadu. – Może się położysz? Mam tu sypialnię, zaraz za ścianą. Odpoczniesz…
– Dobrze – mówi, a jego piękne, ciemne oczy przymykają się. Maxim, widząc, co robimy, wskakuje na środek sali tanecznej, jednym perwersyjnym ruchem zsuwa marynarkę z nagiego, lśniącego oliwką torsu. Błyskają flesze, i jestem pewna, że nikt nie zauważa, jak się oddalamy.
Kilka kamiennych korytarzy, trochę schodów, wąskich i stromych. Prowadzę słaniającego się Pierre’a, wygadując jakieś głupoty, przez co na jego usta wypełza pijacki uśmieszek. Wygląda teraz równocześnie okropnie, spocony i czerwony, z rozmazanym makijażem, i pięknie, bo przypomina chłopca, którego kiedyś znałam. Robi mi się smutno, ale nie pozwalam sobie na choćby jedną chwilę wahania. Otwieram drzwi narożnego pokoju, dźwięków z tej sypialni nie słychać na dole. W pokoju jest jasno, Pierre zwala się na łóżko, pociągając mnie za sobą, obejmuje mnie odruchowo i czuję niezdrowe gorąco buchające z jego ciała, chyba przez to ostre światło przypominają mi się wszystkie nasze sceny, bo pamiętam je bardzo dokładnie, po prawdzie nie było ich zbyt wiele, Pierre woli różnorodność. Wyplątuję się z jego ramion i patrzę, jak szybko zasypia. Potem pochylam się nad nim jeszcze raz – wydaje mi się, że tak trzeba – i składam na jego rozchylonych ustach delikatny pocałunek.
Wychodząc, gaszę górne światło. Prędko wracam na dół, gdzie nikt nie zauważył mojego zniknięcia. Tańczę z Maximem, przyciągając spojrzenia. Jego ręce są spocone a tors tandetnie lśni od brokatu. Śmieję się głośno, flirtuję z fotografami, zamieniam parę słów ze znanym reżyserem. Czas do północy wlecze się niemiłosiernie, choć wykonałam już swoje zadanie. Druga część należy do Maxima, lecz czy on się odważy? Z niepokojem obserwuję, jak wlewa w siebie kolejne drinki, a cień pod jego oczami pogłębia się, rysy wyostrzają. Tak wygląda panika, wyrokuję, czy nie ma już na tym świecie prawdziwych mężczyzn? Czy zawsze i o wszystko muszę się troszczyć – ja?
– Widzę, że świetnie się bawisz – mówi Fran, szczupła i brzydka jak zwykle. Jej ubrania są droższe niż całe to przyjęcie. A może po prostu nienawidzę jej od momentu, gdy nas odrzuciła?
– Masz rację, jestem dziś taka szczęśliwa – uśmiecham się. – Martwiłam się o Maxima, tyle energii i nadziei włożył w twoje przedstawienie, unikatowa szansa wypłynięcia na powierzchnię, że tak powiem, ale cóż, musimy wrócić do tego, co było, i dalej, mozolnie wiosłować w naszej łódeczce. Pod prąd, w górę strumienia. Cieszyć się szczęściem Pierre’a…
Oczy Fran rozbłyskują, gdy słyszy to imię. Naturalnym gestem podaję jej kieliszek szampana. Pije go duszkiem, z wdzięcznością.
– Właśnie, gdzie jest Pierre?
Rozgląda się, dawno nie widziałam takiego głodnego spojrzenia, czy to możliwe, że pogardzam nią za to, że przypomina mnie samą z czasów, gdy po raz pierwszy wkręciłam się w tą branżę, gdy pierwszy raz… Pierwszy raz.
Zamyślam się i milczymy obie. Przypominam sobie przyjazd do miasta i chwilę, gdy osiągnęłam dno, tracąc kolejną pracę kelnerki. Stoję na rozdrożu, pada deszcz i krzyczę, że jeśli już mam sypiać za pieniądze, to nie za nędzne grosze z podstarzałym szefem knajpy na rogu. Z lokalu wybiega jeden z klientów, niepozorny chłopak w marynarce. Zdejmuje tą marynarkę i okrywa mnie, a ja dopiero wtedy zaczynam dygotać. Prosta historia, dziewczyna poznaje chłopaka. Przypominam sobie smak tamtego deszczu i nasz pierwszy seks. Gdy poznałam Maxima, też nie miał szczęścia do roboty, kombinowaliśmy na wszystkie strony i w końcu zaczęliśmy wrzucać w net nasze amatorskie filmiki. To był jedyny sposób, ale zrobiliśmy to z klasą. Mieliśmy zasady, bo naprawdę się kochaliśmy, ta praca miała być tylko epizodem, przepustką do kariery, przed premierą pierwszego poważnego filmu wzięliśmy nawet cichy ślub. Od początku wiedziałam, że Maxim jest niezwykle utalentowany, a równocześnie miękki jak plastelina, dający sobą kierować. Ma w sobie tyle samo z mężczyzny co z kobiety, oczywiście jeśli chodzi o usposobienie. Bardzo o mnie dba, troszczy się, i najczęściej robi to, co mu powiem. A Pierre…
Gdy wpisać w wyszukiwarkę jego nazwisko tym co od raz wyskakuje są zdjęcia penisów. Penis w stanie spoczynku, słusznych rozmiarów, elegancki. Penis lekko wzwiedziony, helleński, jak z antycznych rzeźb, zresztą Pierre pozował do wielu tego typu przedstawień. Wreszcie penis w pełnej okazałości, fioletowy prawie czarny, poznaczony żyłkami które wyglądają, jakby miały za chwilę pęknąć. Budzący niepokój. Dopiero na drugim miejscu pojawiają się odnośniki do firmy jego ojca, do całego bogactwa, które za nim stoi. Można nawet znaleźć zdjęcie grupowe z elitarnej szkoły dla chłopców, wtedy jeszcze Pierre wyglądał dziecinnie i słodko. Wśród dalszych wyników mieszają się informacje biznesowe, notki o skandalach, zdjęcia z imprez, ustrzelone przez paparazzi, i linki do starych oraz nowszych produkcji z jego udziałem. Pierre znany jest z tego, że nie cofnie się przed niczym. Sypia z chłopcami i dziewczętami, starszymi i młodszymi osobami, bierze udział w orgiach, pozuje do sugestywnych zdjęć. Robi błyskawiczną karierę. Tylko my wiemy, ile w jego pozie jest prawdziwej pasji a ile buntu przeciw ojcu. Tylko my wiemy, kto zgarnia panicza dosłownie z ulicy po tym, jak ten zostaje wyrzucony ze szkoły i z domu, kto go przygarnia, daje mu jeść i pić, pociesza, pozwala się wypłakać. Kto pierze jego brudne skarpetki, i kto z ciężko zarobionych pieniędzy kupuje mu pierwszy dorosły garnitur. Kto stawia go na nogi i rekomenduje w swojej pracy. Kto przegaduje z nim jego wydumane problemy i lęki, w kółko i po wielokroć te same, zarywając przy tym noce.
I Pierre powstaje, dosłownie oraz w przenośni. Wszystko mu się udaje. Połowę dajemy my, drugą – nazwisko ojca. Wyklęty, ale nadal książę. Zaczynamy razem, lecz to on pnie się wyżej i szybciej. Odbija się od nas, wspina po naszych plecach, nie patrzy wstecz. Nie musi praktycznie nic robić. Jest gwiazdą. Jego nazwisko sprzeda każdy film.
– Więc gdzie on jest? – dopytuje Fran, wzrok producentki zasnuwa mgła, już najwyższy czas na działanie. Fran, bogata ale równie zagubiona jak kiedyś ja. Śniąca o groźnym penisie swojego największego gwiazdora, gwiazdora wykupionego od porno-biznesu za ciężkie pieniądze odziedziczone po kolejnym potężnym ojcu. Przyzwyczajona, że dostaje wszystko, czego chce. Żyjemy teraz w świecie fortun i pałaców.
– Gdzie on jest, gdzie jest Pierre? Niech no ja go dorwę w swoje ręce, sukinsyn…! – wstaje nagle i krzyczy te słowa, kilka osób odwraca się w naszą stronę, uśmieszki i szepty, błysk flesza. Doskonale.
Biorę ją za rękę i prowadzę, niby to w stronę toalety, ale zaraz skręcamy.
– Schodami w górę i ostatnie drzwi na lewo. Źle się czuł i doradziłam, żeby się położył. Jest sam, no chyba że znalazła go któraś z fanek. Wiesz, że połowa kobiet na sali…a także połowa mężczyzn marzy, by znaleźć się z nim sam na sam w sypialni.
Świadomie powtarzam jego własne słowa. Fran oblizuje spierzchnięte wargi. Zadziwiające, jak wiele można osiągnąć przy pomocy banalnych rozmów i odrobiny alkoholu. Gdybym wiedziała wcześniej, dawno już byłabym na szczycie.
Zabieram z jej rąk kieliszek i odprowadzam wzrokiem, po kilku krokach znika w ciemności, widzę tylko chwiejny cień. Bezpieczniej będzie, jeśli pójdzie sama. Jest lepiej niż myślałam, znacznie lepiej. Śnię swój misterny, barokowy sen.
Mija jeszcze jedna godzina, zegar na wieży wybija północ. Tańczymy z Maximem na środku parkietu, obejmuję go ściśle, to on jest moją przyszłością, tak zdecydowałam. Potem, gdy już próbujemy się wymknąć, otacza nas wianuszek dziennikarzy. Trzy wystrzałowo ubrane dziewczyny z „Vogue’a” wróżą Maximowi wielką karierę w mainstreamie. Jedna z nich słyszała, że otarł się o rolę Bruce’a Shielda. Druga wyrokuje, że za kilka lat to on, ze swoją subtelną urodą będzie królem Broadwayu, on, a nie przerysowany, głośny Pierre. Trzecia całuje go w usta, mówiąc, że ma być ostrożny. Kilka lat! Nie mamy tyle czasu. Popycham Maxima w kierunku wyjścia, sama absorbując dziennikarki baśnią o początkach naszej kariery. Słuchają z wypiekami na twarzach.
Po kilku minutach dzwoni komórka, głos Maxima brzmi jak zza grobu „Coś jest nie tak. Nie mogę skończyć. Musisz mi pomóc, proszę”. I płacz. Jęk, zanim się rozłącza. On często płacze, ja nigdy. Pierre też nie płacze, ale Pierre mnie nie chciał. Nie traktował poważnie. Oto mężczyźni mojego życia, beksa i bufon.
„Mężczyźni” – przewracam oczami, i przepraszam dziennikarki, wyślizgując się z ich objęć. Impreza stopniowo stacza się w stronę orgii. Kobiety mają rozwiane włosy, opuszczone ramiączka sukien, kilka par całuje się w kątach sali, zajęte są wszystkie kanapy, saksofon jęczy zmysłowo.
Korytarz i schody pokonuję po omacku, kontur rzeczywistości się rozmywa. Jestem duchem, upiorem tego miejsca, tej wynajętej do kręcenia pornoli pseudo-średniowiecznej rezydencji na zboczach Hollywood Hills. Drzwi do pokoju są otwarte. Na łóżku, tak jak go zostawiłam, leży Pierre, ramiona ma rozrzucone szeroko a pierś porusza się miarowo, mimo że w brzuchu tkwi głęboko wbity sztylet. Krew leniwie ścieka na boki, barwiąc jedwabną koszulę i drogie prześcieradło. Fran też śpi jak zaklęta, przyklejona do lewego boku Pierre’a, rozpaczliwy gest małej, brzydkiej dziewczynki. Maxim płacze schowany w najdalszym zakamarku pokoju.
– Niczego nie można tobie zostawić – mówię. – Nie potrafisz zrobić nawet najprostszej rzeczy, gdy wszystko dla ciebie przygotowałam. Nie musisz się mocować. Podałam ci go na tacy, śpi. Jeśli chcesz go zastąpić w tym pieprzonym przedstawieniu, bądź facetem i dokończ co zacząłeś.
– Nie mogę… to przecież Pierre, to Pierre… – jęczy Maxim, jest roztrzęsiony, półnagi, z trudem ukrywam pogardę. Czy można jednocześnie kogoś kochać i gardzić nim? – Wszystko muszę robić za ciebie, cała twoja kariera… Gdyby nie to, że w ciebie wierzę, kochany…
Mówię bez przekonania, bo w tym momencie nie pokładam wiary w nic poza koniecznością działania. Pierre rzęzi i chyba pod wpływem bólu zaczyna się wybudzać z chemicznego snu. Wyrzeźbione, mocarne ciało drży, więc wzdycham i podchodzę do niego, chwytając rękojeść sztyletu obiema rękami. Cała nagromadzona wściekłość kumuluje się w tej jednej chwili. Metodycznie, raz za razem wyjmuję i wbijam ostrze w klatkę piersiową Pierre’a, czując się, jakbym go gwałciła.
W moim śnie wszystko jest doskonałe. Zostawiamy Fran wtuloną w martwego Pierre’a, w jej dłoń wsuwamy zakrwawiony sztylet. Paparazzi szybko przypominają sobie pijackie pogróżki pani producent, nam nie mają nic do zarzucenia, przetańczyliśmy przecież całą noc. Znajdują ich policjanci. Sprawa jest jasna, mamy motyw i narzędzie zbrodni. Fran niewiele pamięta, i nie ma nikogo, kto by ją usprawiedliwił, nawet własny ojciec ostatecznie się od niej odwraca. W moim śnie prace nad kontrowersyjną sztuką zostają prędko podjęte, reżyser zawsze faworyzował Maxima. Na premierze stawia się cała towarzyska śmietanka i komplet dziennikarzy. Kurtyna idzie w górę. Jesteśmy na szczycie świata, a ja jestem żoną nowego króla. Mam moc.
– Ręce masz jak lód – szepcze Maxim, patrzący na mnie z lękiem i podziwem. Pochylam się nad umywalką, własne dłonie wydają mi się obce. Pod paznokciami zakrzepły rdzawe półksiężyce. Najbardziej na świecie pragnę ruszyć teraz w stronę sali balowej, krwawe plamy na gorsecie sukni, krople zastygłe na twarzy jak znamiona, nie mieć nic do ukrycia. Zanurzyć się w oczyszczającej lawinie fleszy, w deszczu krzyków, w melodii policyjnych syren. Być dziewczyną, którą przez pięć cennych minut zauważy cały świat. Pokazać im podszewkę kosmosu, kulisy złotego teatru po którym błądzą jak zagubione dzieci. Ale nie mogę. Nie wolno mi porzucić snów. Zrujnować misternego planu. Jeszcze nie.
– Ręce masz jak lód – szepcze stroskany, i cóż mam mu powiedzieć, jeśli nie prawdę o tym, że krew spiera się do czysta wyłącznie w zimnej wodzie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz