Pirjo Lehtinen
Actions are
the seed of fate deeds grow into destiny.
Harry S. Truman
Coś nabrzmiewało w tym wielkim brzuchu, tężało,
rosło, ścinało się jak galaretka. Pracowało zawzięcie i niezrozumiale. Nie
dzieliło się z nikim swoimi planami. Od czasu do czasu burczało, aż
podskakiwaliśmy, dźwięk rezonował w przepastnych korytarzach, naprężał i
kurczył mięsne ściany z wyżłobionym wzorem żył.
Tak więc byliśmy w paszczy potwora, a nawet niżej.
Do burczenia dołączyło chlupotanie, maszerowaliśmy trzeci dzień i nieustannie
marzyłem o kaloszach. Ktoś powiedział, chyba Andrew, że pływanie w jedzeniu
było jego marzeniem od dzieciństwa. Dwie rzeczy, które lubił najbardziej.
Wyglądał jak kupka nieszczęścia, ale żarty jeszcze się go trzymały. Zaśmialiśmy
się ponuro, podtruci gazem pykającym wciąż na powierzchni cieczy; ciche, nieustanne
pyk-pyk.
A zaczęło się tak niewinnie…
***
Sami się o to prosili. Dzieciaki nie łapiące aluzji,
nie rozumiejące, kiedy pochylić głowę i schować te swoje durne, nieogarnięte
twarze, ukryć je, zanim się zaczną prosić o cios z liścia, taki, który choć na
chwilę przywoła na facjatę cień emocji. Kurduplowaci chłopcy snujący się pod
ścianami, przypominający plamy gówna, mięknące w swoich rozciągniętych,
przypadkowych ciuchach. Dziewczyny noszące na twarzach brzydkie okulary i
unikatowe konstelacje pryszczy, dziewczyny z lekką nadwagą, pachnące szarym
mydłem. Andrew mówił na nie „rozmemłane”. W zasadzie uważam, że robiliśmy im
przysługę. Ich ciała… w stanie surowym w ogóle nie miały koloru ani kształtu.
Jedyny ratunek to siniaki i nabijanie guzów na nieforemne czaszki. Ale
najgorsze wydawały się gęby, gęby półgłówków, jakby tam w środku nikogo nie
było. Jakby to trzeba z nich dopiero wycisnąć, kopniakiem, pięścią, mocniejszym
szturchnięciem. Twarze tężejące od napięcia, od niemożliwego umysłowego wysiłku,
gdy na horyzoncie pojawiał się któryś z nas. Powiedzmy sobie szczerze, całe to
stadko… nasza obecność definiowała ich, formowała, nadawała sens ich szkolnej
egzystencji. Tak naprawdę żyli tylko w chwili, gdy orientowali się, że są sam
na sam z nami w ciemnym zaułku szatni albo w pustej toalecie. Gdy objawiało się
im znienacka, że mają: drżące mięśnie, serca pompujące ociężałą krew, zadyszkę.
Gdy stawały im na ciele wszystkie wątłe włoski i patrzyli na nas,
sparaliżowani, bez mrugnięcia, zwierzęta zastygłe na celowniku myśliwego. Wtedy
byliśmy, jak to się mówi, alfą i omegą. Panami sytuacji, prawie jak bogowie.
Przedstawienie zaczynało się od razu, każdy znał swoje miejsce. Mogliśmy kopać,
bez opamiętania kopać miękkie ciała, zwinięte do pozycji embrionalnej. Patrzeć,
jak puszczają soki; łzy, ślina, mocz, czasem krew. Słuchać zapewnień, jęków,
modlitw, całego tego bełkotu. Albo wcale nie słuchać, tylko od razu przywalić
tak, że odechciewało im się z nami dyskutować. Jak nikt inny umieliśmy także
wymusić i upokorzyć.
Było nas trzech, Andrew, Ricky i ja. Tamtego roku
niepodzielnie rządziliśmy w szkole publicznej Black River High. Nie byliśmy
dumni z tego co robimy, ale prawie. W poprzednich latach był to sposób żeby nie
skonać z nudów, lecz w końcu dręczenie dzieciaków dla sportu przestało nas
zadowalać. Wtedy pojawiło się coś nowego – poczucie misji. Chcieliśmy ich
obudzić, choć na chwilę poczuć, że w dupnej dziurze zwanej szkołą znajduje się
jeszcze jakaś inteligentna forma życia poza nami. Wierzyliśmy, że „coś tam
jest”, coś ukrytego pod pseudonaukowym bełkotem nauczycieli i ciepełkiem spoconych ze strachu uczniowskich rąk.
I to nakręciło rzeczy do właściwego poziomu. Trwał ostatni rok szkoły, jeden
ruch dzielił nas od całej reszty dalszego życia, od opuszczenia na zawsze tej
wszawej miejscówki.
Żyło nam się dość przyjemnie. Lekcje mieliśmy
odrabiane przez kujonków, którzy łudzili się, że „system przysług” zapewni im
bezpieczeństwo. Jedliśmy, na co tylko nabraliśmy ochoty. Mogliśmy przebierać w
telefonach, komputerach, gadżetach. Nasz „fundusz powierniczy” rósł z każdym
dniem, bo żaden dzieciak nie umknął przed obowiązkiem regularnego opłacania
haraczu za pobyt w szkole. A jeśli ktoś nie miał kasy, mógł wykonać dla nas
przysługę – mieliśmy wiele pomysłów. Problemy rozwiązywaliśmy na bieżąco.
Nauczyciele lubili nas – słyszeli o nas wiele dobrego od swoich innych uczniów,
więc zupełnie nie musieliśmy się nimi przejmować.
Był jeden wyjątek. Profesor Ambrose, nauczyciel
geografii. Tamtego roku zauważyliśmy, że gdy tylko mijamy go na korytarzu,
zaczyna od niego cuchnąć strachem. Podniecający zapach, który znaliśmy ze
świeżo wypucowanych, młodzieńczych ciał, dobiegał teraz spod groteskowych
swetrów i zbyt mocno ściśniętego krawata dorosłego. Czyżby bał się właśnie nas?
Profesor był chorobliwie otyłym kolesiem w średnim wieku, z przerzedzonymi
włosami i okularami o nieprawdopodobnie grubych szkłach, przypominających dna
słoików. Był bardzo wysoki, ale w zasadzie, gdy się patrzyło na niego, jedyne,
co się widziało, to wylewająca się zewsząd słonina; zwały tłuszczu, które
usiłował zamaskować workowatymi ubraniami. Gdy się odzywał, mówił bardzo cicho
i niezrozumiale, co sprawiało, że na jego lekcjach wszyscy zajmowali się swoimi
sprawami. Szybko doszliśmy do wniosku, że jest idealną ofiarą. Nikt nie
traktował go poważnie, więc nie mógł nam nic zrobić, prawda?
Zaczęliśmy od rzucania kulkami papieru, jazda
testowa. Potem obciążaliśmy je gumą do żucia, żeby się ładnie przyklejały.
Później Andrew trafił go ogryzkiem w twarz: zero reakcji. Profesor jakby chował
się w sobie, choć to oczywiście było trudne przy jego masie. Rysowaliśmy kredą
serduszka na krześle, które zawsze było dla niego za małe, i na którym siadał z
wysiłkiem, poprzedzonym charakterystycznym stęknięciem. Potem paradował po
korytarzach z obrazkiem odbitym na spodniach, nieświadomy i zupełnie bezbronny.
Nagraliśmy to jego stęknięcie i zmontowaliśmy całkiem zabawny porno-klip, który
zawisł na Fejsie i w paru innych popularnych serwisach. Obrazek stał się hitem Naszym
następnym krokiem był filmik, na którym zwały tłuszczu Ambrose’a podskakiwały w
rytmie dyskotekowego kawałka o seksie. Założyliśmy kolesiowi profil randkowy, a
potem jeszcze jeden, na stronie dla pedałów. Wszędzie podaliśmy jego numer
telefonu i adres. Po tej ostatniej akcji niektórzy nauczyciele zaczęli patrzeć
na Ambrose’a ze znaczącymi uśmieszkami, coś musiało do nich dotrzeć. Inni
uczniowie poszli w nasze ślady: ktoś włożył profesorowi psie gówno do
nieodłącznego neseserka, ktoś inny zapchał klejem dziurki od klucza w drzwiach
samochodu. Ale profesor nie reagował, na lekcje przychodził zgarbiony, jak
zwykle cuchnący strachem, pokorny. Przez całą lekcję wpatrywaliśmy się w jego
przetłuszczone włosy, w oczy ukryte za denkami okularów, w małe usta opowiadające
o górach, rzekach, krainach których nie mieliśmy najmniejszej ochoty poznawać.
Próbowaliśmy wszystkiego, ale nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Każdy
uczeń, każdy dzieciak załamywał się po paru tygodniach zabawy. Profesor Ambrose
był inny. W jakiś sposób prowokował nas swoim zachowaniem. Chcieliśmy dotrzeć
do granicy, do momentu, kiedy leży pod ścianą, złamany psychicznie,
roztrzaskany na kawałeczki. Pragnęliśmy rozpoznać w jego zachowaniu mechanizm,
który znamy. Dostrzec w jego oczach coś prawdziwego, choćby nawet cierpienie. Z
każdym dniem pożądaliśmy tego bardziej.
W piątki profesor prowadził lekcje do późna, połowa
klas stała już zamknięta, nie było innych nauczycieli. Ostatnią godzinę
nazywano karną rundą dla osób skazanych dyscyplinarnie; tym razem nie było
rekrutów, więc Ambrose siedział w pustej sali. Obowiązkowy aż do ostatniej
chwili, działało nam to na nerwy. Często spędzał czas w szkole, nie miał
przecież innego życia. Kto normalny chciałby tak marnować weekend? Tamtego dnia
wieszaliśmy na terenie szkoły nekrologi z jego nazwiskiem, chcieliśmy, żeby je
zobaczył, gdy tylko opuści swoją geograficzną jaskinię. I wtedy przez szybkę w
oknie sali zauważyliśmy, że profesor uciął komara. Kuriozalnie oparty o poręcz
krzesła, pochrapujący z rozchylonymi ustami. Takiej okazji nie mogliśmy
przegapić. Cóż, sam nas sprowokował. Sam się prosił…
Ricky przypomniał nam, że tuż obok wejścia na
podłodze leżą pozwijane mapy, zniszczone i wyblakłe; zwoje, których Ambrose
dotąd nie wyrzucił. Andrew szepnął, że będą się palić jak liście, że „wykurzymy
tłuściocha” i dla wzmocnienia efektu zagrzechotał pudełkiem papierosów, w
którym znajdowała się także zapalniczka. To było piękne, poczuliśmy podniecenie
takie samo jak lata temu, gdy pierwszy raz chłopiec starszy od nas objął głowę
rękami, zwinął się na podłodze w pozycji embrionalnej i zaczął trząść. Całe
moje ciało naprężyło się, serce uderzało raźniej, zrobiło się gorąco.
Pstryknięcie, i jeszcze raz. Niebieski płomyk
wpełzający na papier, ostrożnie. Andrew próbował przyspieszyć i przesunął mapę
w głąb stosiku… poruszyła kolejne. Jedna z dymiących rolek z szelestem zsunęła
się na podłogę. Potoczyła się w głąb sali. Pobiegłem ją zatrzymać, zaczęła się
rozwijać, ukazując herbacianą Afrykę, zjadaną teraz od strony Sahary przez
głodny, jaskrawy płomień. Za pierwszą mapą toczyły się kolejne. Rzuciliśmy się
na podłogę, żeby je zatrzymać.
– Co wy tu robicie, chłopcy? – odezwał się głos za
naszymi plecami. Zamarliśmy, bo brzmiał o wiele mocniej i głośniej w tej pustej
klasie niż kiedykolwiek wcześniej podczas lekcji. Odwróciliśmy się. Profesor
Ambrose stał tuż obok, a w zasadzie nad nami. Potężna postać z jeszcze większym
cieniem, pokrywającym biurko, tablicę i połowę ściany. Cień… drżał w
płomieniach rozkwitającego pożaru. I było z tym cieniem coś zdecydowanie nie
tak.
– Nic specjalnego, panie psorze! – zawołał butnie
Andrew, ale nawet ja zauważyłem, że łamał mu się głos. Profesor jak gdyby
jeszcze urósł, gdy tak stał nad nami. Okulary zsunęły mu się na sam czubek
nosa. Wydawało się, że zaraz stanie się coś strasznego. Ale nauczyciel tylko wyjął
z ręki Andrew nekrolog, którego nie zdążyliśmy przykleić.
– Co to jest? – spytał, skupiając wzrok na kartce
papieru. Z wysiłkiem. Okulary ostatecznie zsunęły się i spadły na podłogę,
odbijając się od wydętego brzucha. W powietrzu zgęstniał dym, a cień profesora
rósł, aż pochłonął nas wszystkich. Zaczęliśmy się krztusić, łzawiły mi oczy,
ale to, co zobaczyliśmy, było wyraźne i prawdziwe, choć tak nieprawdopodobne:
niewielkie usta profesora otwierały się, szerzej i szerzej. W jednej chwili
stały się większe niż cała jego twarz, usta z pokruszonymi ciemnymi zębami, z
ogromnym językiem rozwijającym się w naszym kierunku jak dywan. Wnętrze było
ciemno-czerwone i pulsujące, i wtedy profesor wziął głęboki oddech, który
niczym wlot odkurzacza porwał nas z ziemi prosto do środka szeroko otwartej,
monstrualnej paszczy. Znaleźliśmy się w tunelu o śliskich ścianach, zaciskających się co chwilę, popychających
nas w głąb. Andrew krzyczał, ja chyba też, bo każdy spazm miażdżył nam kości i
utrudniał oddychanie. W końcu tunel zrobił się szerszy, zaczęliśmy płynąć w
dół, w głąb, ale zanim zdążyliśmy poczuć się pewniej, usłyszeliśmy dźwięki
wodospadu. Tylko że woda… nie była wodą, lecz śluzem, i to gorącym jak samo
piekło. Cuchnącym jak śmietnik w upalny dzień. Ślizgaliśmy się coraz szybciej i
nagle – upadliśmy wprost w przepaść. Spadaliśmy aż uderzyliśmy w taflę – w
powierzchnię wody. Z tym, że to nie była woda, lecz zupa odpadków, z bąbelkami
duszącego gazu wybuchającymi na powierzchni, z ogromnymi i na wpół tylko strawionymi
resztkami jedzenia. Zewsząd, wręcz namacalnie, atakował nas odrażający fetor. Gnilny odór, jakby to nie
były resztki, lecz szczątki.
Tak więc byliśmy w brzuchu potwora, dryfując w
wielkim worku pełnym organicznej zupy, w przepastnych, gorących jaskiniach i
wilgotnych korytarzach. Wyczerpani, zmaltretowani, słaniający się z bólu. Na
wpół żywi, na wpół struci.
***
Coś nabrzmiewało w tym wielkim brzuchu, tężało,
rosło, ścinało się jak galaretka. Pracowało zawzięcie i niezrozumiale. Nie
dzieliło się z nikim swoimi planami. Od czasu do czasu burczało, aż
podskakiwaliśmy, dźwięk rezonował w przepastnych korytarzach, naprężał i
kurczył mięsne ściany z wyżłobionym wzorem żył. Czas także na przemian
rozciągał się i ściskał, ale dzięki zegarkowi na przegubie Andrew wiedzieliśmy,
że minęły już prawie trzy dni.
I było to niewidzialne coś. Coś, co obserwowało nas
z dystansu, z samego dna, ale dopiero gdy Ricky zaczął bezmyślnie ciskać w
ciemność jaskini drobniaki znalezione w kieszeni, ruszyło przez odpadki, przemieściło
się pod powierzchnią w naszą stronę. Dopadło nas. Andrew wrzasnął, jakby go
obdzierano ze skóry i zniknął w głębinie. Niewiele myśląc, zanurkowałem. Ciecz,
która wdarła mi się do nosa, miała konsystencję gładkiego kremu albo raczej –
gdy już dostała się do oczu – oliwy, rozpalonej i żrącej. To nie była zwykła
zupa, lecz kwas, chemiczna reakcja zachodząca w trzewiach bestii. Złapałem
Andrew sięgając na oślep, wkładając rękę do garnka z wrzątkiem, a wtedy coś
jakby ramię, ogromne i twarde, sięgnęło ku nam. Usłyszałem odgłos klaskania, a
dopiero potem poczułem szarpnięcie. Gigantyczne szczypce przyciągnęły Andrew, wykonały ruch i nogi
mojego kumpla zostały obcięte w jednej sekundzie. Ciachnięte równo tuż powyżej
kolan. Zanim zdążyłem otrząsnąć się z szoku, potężne ramię zmutowanego
skorupiaka zaatakowało mnie od tyłu i wyszarpało kawał ciała. Zwinąłem się z
bólu. Stwór wycofał się tylko po to, by znów szarżować. Krzyk Ricky’ego
zapamiętam na zawsze. Była tylko jedna droga ucieczki – w głąb.
Krwawiliśmy z ran zadanych przez szczypce, piekły,
jakby zostały zainfekowane. Andrew czołgał się po gąbczastym dnie, ciągnąc za
sobą kikuty nóg, z których wypływała ciemna ciecz, Ricky dosłownie stracił
twarz, ja miałem wyrwany kawałek pleców. Na brzegach rany pieniły się bąble
trucizny, czułem, że słabnę, kręciło mi się w głowie. Pełzliśmy. Za nami pełzło
to coś, chrzęszczące i niebezpieczne, głodne. W końcu opadliśmy na dno dna, do
miejsca, gdzie w gęstniejącej ciemności wyczuliśmy coś na kształt korka, tyle
że nie przypominał wylotu wanny. Wsunięcie tam ręki wymagało siły. Powietrze
cuchnęło, otaczały nas zestalone masy jedzenia. A jednak parliśmy do przodu.
Przeciskaliśmy się przez mały, zaciśnięty otwór, na zewnątrz, całkiem pokryci
błotem. Tylko że to nie było błoto.
Bestia wydalała nas z mozołem.
***
Obudziliśmy się w szpitalu, szybko dochodziliśmy do
siebie. Historia trafiła na usta całej
szkoły: trzech uczniów i nauczyciel zaczadzeni dymem podczas przypadkowego
pożaru, znalezieni dopiero po weekendzie i cudownie odratowani. Profesor
Ambrose poszedł na zwolnienie i już go nie spotkaliśmy. Zbliżał się koniec
roku, ostatnie dwa miesiące minęły błyskawicznie, nie mieliśmy ochoty na nowe
figle. Nie rozmawialiśmy o przerażającym, wspólnym śnie. Black River High
gładko wypuściła nas na zewnątrz, nauczyciele potraktowali pobłażliwie podczas
końcowych egzaminów, byliśmy przecież fartownie ocalonymi bohaterami. Krążyła
plotka – zgadnijcie, kto ją rozpuścił – że to dzięki nam nauczyciel przeżył.
Byliśmy młodzi i niewinni, zaczynała się cała reszta naszego życia; moment, na
który tak długo czekaliśmy, zabijając czas. Wydawało się, że szkoła nie
pozostawi na nas śladu.
***
Zaraz na początku wakacji zdarzyło się jednak coś,
co nas zaniepokoiło. Nekrolog wiszący na każdym słupie i każdej tablicy w
miasteczku. Tym razem to nie był żart: profesor Ambrose zmarł. Nie chciało nam
się iść na pogrzeb, mieliśmy już inne priorytety, jednak w małym miasteczku
wieści rozchodzą się błyskawicznie, więc mimochodem dowiedzieliśmy się, co mu
dolegało. Okazało się, że od wielu, wielu lat nauczyciel zmagał się z bolesnym
nowotworem – rakiem odbytu. Przyznaję, że na swój sposób poczuliśmy się
nieswojo, przypominając sobie szkolne wybryki, a także ten dziwaczny,
kolektywny sen. Ale tak naprawdę spanikowaliśmy dopiero po wakacjach.
Pierwszy zachorował Andrew.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz