DRAMATIS PERSONAE

DRAMATIS PERSONAE




Pirjo Lehtinen - wielbicielka gorących napojów, szczególnie herbaty, kawy i czekolady. W wolnych chwilach zajmuje się spaniem.



R.I.Prescott - domowa bogini researchu.



Lewis Oliver - lubi słuchać gry na akordeonie i trzasków bata. Tresuje bestie w swojej głowie i wypuszcza je na papier.




czwartek, 5 lipca 2012

Jednorożec

Pirjo Lehtinen


Make your best bow to her and bid adieu,
Then, if she likes it, she will follow you.
John Keats

Byłam bardzo spokojnym dzieckiem, można powiedzieć: odludkiem. Na własne życzenie izolowałam się od wszystkiego, co mogło zagrozić kruchemu spokojowi mojego ducha. Na zawsze pozostałam jedynaczką i miałam zaledwie sześć lat, gdy mama zdecydowała się kupić letniskowy dom na krawędzi lasu i przerobić go na naszą całoroczną siedzibę. Potrzebowała nowego początku, miejsca w którym nie będą nas prześladowały wspomnienia ojca zmarłego przedwcześnie przypadkową i pozbawioną sensu śmiercią. Dom był w kiepskim stanie, ale mama znalazła w sobie mnóstwo energii. Pamietam, że w dżinsowych ogrodniczkach wyglądała jak dziewczynka. Wspinała się po drabinach, biegała z pędzlem malarskim w kieszeni i gwoździkami w ustach, zacięta i podekscytowana. Próbowała wciągnąć mnie w tę świeżo odkrytą radość, nowe początki, stary las. Las. Ta opowieść jest przecież o lesie. Od razu mi się spodobał, od pierwszego nieśmiałego spojrzenia rzuconego w dal przez okno salonu. Przy najbliższej sposobności pokonałam skrzypiące balkonowe drzwi i już byłam na wąskiej łące dzielącej dom od pasa głebokiego, zielonego cienia. Granica była jak narysowana od linijki, równiutka. Kończył się trawnik i zaczynały skłębione korzenie drzew. Niezwykłe miejsce. Nawet jeśli był środek lata, jak wtedy, gdy miałam trzynaście lat i stawałam się kobietą… nawet wtedy, w samo południe i pod bezchmurnym niebem on pozostawał chłodny, majestatyczy, prastary i obezwładniająco piękny. Wchodziło się w niego przez niewidzialną kurtynę, każdorazowo ciało przenikał przyjemny dreszcz, subtelne dotknięcie zimna, którego nie umiałam z niczym porównać. Nawet pieszczota mężczyzny nie mogła rywalizować z tą organiczną, prostą rozkoszą. Las miał w sobie magię, odkryłam to jako dziecko, a jako dorastająca dziewczynka odczuwałam coraz silniej. Chodziłam do szkoły, pomagałam mamie w domu i ogrodzie, nie miałam bliskich przyjaciół. Czytałam bardzo dużo książek, o księżniczkach, rycerzach. Kochałam legendy arturiańskie, skandynawskie i celtyckie mity, pochłaniałam zbiory baśni i kolekcjonowałam albumy z ilustracjami w stylu fantasy. W szkole uchodziłam za dziewczynkę bujającą w obłokach, nieco – jak mi się teraz zdaje – egzaltowaną. Uczyłam się dobrze. Pisałam wiersze o jednorożcach i elfach, drukowane potem w szkolnej gazecie. Od wykluczenia ratowało mnie chyba tylko to, że byłam naprawdę ładna. Nauczyciele lubili na mnie patrzeć. Dziewczęta chciały być moimi koleżankami. Chłopcy, którzy mogli przecież mi dokuczać, czuli się w moim towarzystwie onieśmieleni. Miałam nieobecny, rozmarzony wzrok. Taka właśnie byłam. Dojrzewałam szybko, szczupłe ciało zaokrągliło się, rzęsy zrobiły się czarne i długie, usta miałam wiecznie nabrzmiałe i rozchylone. Mike opowiadał mi potem, że nie mógł przeze mnie spać. I że dotyczyło to prawie wszystkich chłopców. Chodziliśmy do jednej klasy, ja i on. Mój przyszły mąż. Historia prawie jak z bajki.
Szkoła była jednak na drugim planie, nie poświęcałam tym sprawom zbyt dużo uwagi. Dzień istniał tylko po to, żebym zdążyła zatęskić. Po południu zdjąć mundurek, załozyć spłowiałą sukienkę i pobiec w objęcia lasu. Nie gubiłam się nigdy, on mnie prowadził. Był jak doskonały kochanek albo jak utracony ojciec, nie umiałam tego jeszcze nazwać. Nie potrafiłam satysfakcjonująco opisać, jak bezpiecznie się czułam w środku lasu ani w pełni zrozumieć, jaka niezwykła ekscytacja towarzyszyła mi wtedy. Czas zupełnie przestawał mieć znaczenie, to była kraina poza doczesnymi regułami gry, poza zdrowym rozsądkiem. Wierzyłam, że za każdym załomem ścieżki, na każdej nowo odkrytej polanie czekać mogą baśniowe stworzenia, zwierzęta mówiące ludzkim głosem, źródło żywej wody. W szkole mogłam uchodzić za piękność, ale w lesie byłam złotowłosą amazonką, księżniczką w przebraniu, nimfą i driadą. Moje ciało rosło właśnie tam, lśniło i wyprężało się. W lesie nie nudziłam się nigdy i jedynie tam potrafiłam się śmiać głośno i niepohamowanie. Niczego się nie bałam, nawet jeśli zapadała noc. Im starsza byłam, tym częściej zaczynałam wymykać się z domu nocami.
Gdy miałam trzynaście lat i dostałam okres, Mike Chenney był już od kilku miesięcy moim chłopakiem. Rozmawialiśmy o szkolnych sprawach – lubiłam z nim rozmawiać, w jakiś sposób udało mu się przedostać przez barierę, którą zwykle oddzielałam się od ludzi – a czasem pozwalałam mu głaskać się po ręce lub włosach. Za każdym razem, gdy spędzaliśmy z Mike’iem więcej czasu razem – ku nieskrywanej radości mojej matki, martwiącej się nieustannie, że jestem tak nietowarzyskim dzieckiem – powrót do lasu zdawał się trudniejszy. Jakby rzeczywistość, ciężka i konkretna, wyciągała ku mnie swoje macki i uziemiała mnie. A las wymagał lekkości.
Być może wiecie, jak to jest, gdy się jest nastolatką, dziwne rzeczy mogą się wtedy dziać w głowie. W mojej głowie w jakimś momencie pojawił się jednorożec. Może chodziło o niespodziewany szelest w lesie, po zachodzie słońca, gdy zobaczyłam kątem oka coś białego, a potem usłyszałam – albo wydawało mi się, że słyszę – tętent i rżenie. Być może o piękną książkę z ilustracją, na której dziewica klęczała w trawie, a na jej łonie głowę złożyło to najpiękniejsze z magicznych stworzeń. Być może zawsze je kochałam i marzyłam, że istnieją. Ale tamtego lata, gdy miałam trzynaście lat, jednorożec był prawdziwy. Śniłam o nim co noc, był esencją lasu, był obecnością, nazwaną nareszcie i raz na zawsze obecnością, która mi towarzyszyła od pierwszego spaceru. Bywały popołudnia, podczas których zatrzymywałam się na złocistej polanie, rozkładałam szeroko ręce i zaczynałam się kręcić, wirować, aż świat zamazywał się i upojona lądowałam na dywanie z koniczyny, oddychając ciężko, czując na sobie jego wzrok. W mojej wyobraźni był blisko, galopował między drzewami, jego grzywa falowała, kopyta krzesały iskry. Próbował mi się oprzeć, ale nie mógł. Byłam dziewicą, świętą dziewicą plotącą wianki z kwiatów koniczyny, doskonałą przynętą. Jednego dnia wydawało mi się, że widzę go przez przymknięte powieki, że znieruchomiał między drzewami i spogląda na mnie. Lecz gdy otworzyłam oczy -zniknął.
Gdy miałam piętnaście lat, Mike zaczął nalegać, żebym pozwoliła mu na coś więcej niż trzymanie się za rękę. Pamiętam, że mnie wtedy pocałował i było to tak przyjemne uczucie, że aż się przelękłam. Pod wpływem pocałunku w moim rozbudzonym ciele działy się rzeczy niezwykłe i nowe. Lecz gdy wieczorem poszłam do lasu, wydał mi się pusty i to obezwładniające wrażenie sprawiło, że przestraszyłam się naprawdę. Następnego dnia odbyłam z Mike’iem chaotyczną rozmowę. Było w niej coś o tym, że nie chcę, by mnie dotykał, bo to zabija moją duszę, że nie wolno mu mnie całować i że nie możemy się już widywać. A także, że planuję pozostać na zawsze dziewicą. Płakaliśmy oboje, płakałam spacerując samotnie po lesie, to były smutne, deszczowe dni. Już nie czułam obecności jednorożca, las się zmienił. Zadręczałam się myślami, że Mike wszystko zrujnował. Czułam się brudna i popsuta. Las stał się konkretniejszy, nie wiem jak to inaczej nazwać, było więcej robaków, wracałam z potłuczonymi kolanami, podrapana przez dziko rosnące maliny. Zdarzało mi się gubić w nim drogę. Ale nie brakowało mi derterminacji. Wybrałam swoją ścieżkę i pragnęłam jednorożca. To stało się moją obsesją. Miałam problemy w szkole, ledwo ją skończyłam. Mama zaczęła się poważnie martwić i nakłoniła mnie do zapisania się na terapię. Mike parę razy próbował jakoś się ze mną dogadać – chwała mu za to – ale w końcu zrezygnował, bo byłam dla niego paskudna. Mówiłam mu wszystkie te rzeczy o których wiedziałam, że go zranią. Znalazł sobie inną dziewczynę. Zostałam w zasadzie całkiem sama. Miałam siedemnaście, osiemnaście, potem dwadzieścia i dwadzieścia pięć lat. Nie poszłam na studia, pracowałam w lokalnym sklepie komputerowym, mama załatwiła mi pracę po znajomości. Większą część dnia i wszystkie weekendy spędzałam w domu.
Czasami kładłam się w lesie plecami na trawie i czułam się śmiesznie, albo, co gorsza, obscenicznie. Myślałam o tym tak dużo, że myślami odstraszyłabym każdego jednorożca. Zaczęłam wątpić, że istnieje naprawdę. Zaczęłam się czuć jak idiotka. A potem znów utwierdzałam się w swoich przekonaniach, chciałam być radykalna, czysta, gotowa. Chodziłam z podniesioną głową, zaklęta w swoich fantazjach, trzymająca się ich kurczowo. Dlaczego nie przychodził? Czekałam na niego, poświęciłam tak wiele, dawałam mu kolejne okazje. Wyrzekłam się dla niego ludzkiego świata. Jedyne, czego pragnęłam od życia to momentu, gdy Bóg Lasu przyjmie mnie do siebie. Wierzyłam, że potem mogę już umrzeć, nie będę potrzebować niczego. Moja egzystencja się dopełni. On podejdzie, pochyli się i upadnie przede mną na kolana. Położy wielki łeb na moich skrzyżowanych nogach, a ja wplotę palce w jedwabistą grzywę i będę czuła ciepły oddech. Ogarnie mnie mistyczne uniesienie, a świat zatrzyma się na jedno uderzenie serca, zastygnie uchwycony w alegorycznej scenie polowania.
Ale przecież tak naprawdę nie widziałam go nigdy. Modliłam się o niego, szukałam go, błagałam. Śniłam piękne, lecz coraz smutniejsze sny. Moje ciało dojrzało, a skóra przestała lśnić młodzieńczym, eterycznym blaskiem. Jeśli chciałam mieć czerwone usta, musiałam je malować szminką. Pobladłam od czekania. Zmarniałam od toczącej się powoli, rozpisanej na lata próby sił. Lecz czasem, tylko czasem, gdy już szorowałam brzuchem po czarnym dnie rozpaczy i zanurzałam głowę w przepaść –zdawało mi się, że słyszę odległe rżenie. Że on tam jednak jest, tuż poza granicą wzroku, czujny i dziki. Że jeszcze do mnie przyjdzie. Że się doczekam. Pewnego dnia.
Miałam dwadzieścia sześć lat, kiedy Mike Chenney powrócił do naszej mieściny. Starszy, dojrzalszy, o wiele przystojniejszy. I jak się okazało: nadal wolny. Najpierw odwiedził moją mamę, potem mnie. Obchodził się ze mną jak z delikatną roślinką. Dotrzymywał mi towarzystwa. Zawoził na wizyty u terapeuty. Był naprawdę miły. W końcu wyznał, że nigdy nie przestał mnie kochać i że nie potrafi beze mnie żyć. Byłam wtedy jednym kłębkiem nerwów, las milczał, a ja potrzebowałam czułości. Mike trafił na odpowiedni moment, na chwilę, gdy przestałam wierzyć. Złapał mnie i pociągnął.
Wzięliśmy ślub. Wyjechaliśmy do miasta. Dopiero po paru miesiącach straciłam długo hołubione dziewictwo, tak bardzo się bałam, a on był tak bardzo cierpliwy. To co wydawało się ważne, skończyło się czymś zupełnie zwyczajnym. Niedługo potem okazało się, że jestem w ciąży i urodziła się Katie, nasze jedyne dziecko. Nie waham się powiedzieć, że byliśmy szczęśliwi, lecz było to szczęście zamglone jak zagajnik o poranku. Mieszkaliśmy daleko, ale las był przy mnie bardziej niż kiedykolwiek, śniłam o nim każdej nocy. Sny wydawały się prawdziwsze od jawy.
Gdy Katie miała pójść do szkoły, przekonałam Mike’a, że nasza dawna szkoła, na prowincji, jest najbezpieczniejsza. Jako że mama w międzyczasie wyszła ponownie za mąż, była to idealna okazja – ona przeprowadziła się do centrum miasteczka a ja wróciłam do leśnego domku. Babcia była w pobliżu, szkoła także, wszystko brzmiało rozsądnie. Ale dla mnie, choć nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę, liczył się tylko jeden aspekt tej zamiany.
Gdy znów tam byłam i wiedziałam, że dom jest mój, rozpłakałam się z ulgi. Lecz nie potrafiłam, nie umiałam ponownie wejść do serca lasu. Niewidzialne drzwi zostały przede mną zamknięte. To było tak okrutne, tak niesprawiedliwe, płakałam za każdym razem, gdy moje myśli dotykały tego tematu. Obsesyjnie myślałam, co by było, gdybym poczekała jeszcze trochę, nie zrezygnowała ze swoich marzeń. A jednak byłam tam. Byłam tu. Wróciłam do domu.
Ferment związany z przeprowadzką szybko ucichł i zdawało mi się, że nigdy wyjeżdżałam. Kazałam wyburzyć tylną ścianę domu i zastapić ją szkłem. Teraz już nic nie dzieliło mnie od widoku, który pokochałam jako dziecko. Od ciemnego, chłodnego lasu, granatowego o zachodzie słońca. Nie pozwoliłam nawet powiesić zasłoń. Gdy nikt nie patrzył, a przecież znów często zostawałam sama, stawałam nieruchomo, śledząc wzrokiem linię drzew, bose stopy na drogim dywanie, który kupiłam do salonu, dywan miał kolor trawy. Czasem o moje stopy ocierał się błękitny, rosyjski kot, wierny towarzysz samotności i ciszy. Nie wychodziłam już na spacery. Wystarczało mi patrzenie, jak się kołysze, faluje zmysłowo i tajemniczo, jak szepcze i skrzypi podczas mocniejszych porywów wiatru. Potrafiłam tak przeczekać całą burzę albo całą księżycową pełnię, wpatrzona w widok za oknem. Było to lepsze niż terapia – tak, nadal chodziłam na terapię – ponieważ uspokajało mnie wewnętrznie. Musiałam mieć ten las cały czas na oku. Nie potrafiłam się za bardzo oddalić. Czułam się wtedy nieswojo, zagubiona i dojmująco cielesna. A gdy tak stałam naprzeciw lasu, odruchowo obejmowałam się w talii, oplatając rękoma brzuch, pusty teraz, ale w inny sposób niż dawniej, bo jakby wydrążony, zużyty, dorosły;  przepływały przez mój umysł fale sprzecznych emocji. Nigdzie indziej nie czułam się tak prawdziwa. To było moje miejsce, nawet jeśli nie spełniło jedynego marzenia, jakie kiedykolwiek miałam. Nawet jeśli nie zawsze potrafiłam zasnąć spokojnie, ponieważ podczas księżycowych nocy dopadały mnie koszmary. Budziłam się zlana potem i do rana leżałam bezsennie, słuchając pohukiwania sów i pisku nietoperzy. Czasem czytałam moje stare książki z baśniami.
Katie wracała do domu wieczorem, po szkole miała mnóstwo dodatkowych zajęć – karate, kółko teatralne, szkoła muzyczna – była też towarzyska, inaczej niż ja i regularnie spotykała się z koleżankami. Średnio raz w tygodniu zostawała nocować u którejś z nich. Mike wynajął kawalerkę w mieście, gdzie nocował, gdy musiał do późna siedzieć w pracy. Nie przeszkadzało mi to. Lubiłam mieć dom dla siebie. Dom i las. Kiedyś w środku wakacji Katie przybiegła do mnie z zaaferowaną miną. Pokazała mi zakrwawioną bieliznę, rozmawiałyśmy wcześniej, ale ten moment był bardzo wzruszający. Stawała się kobietą. Jak ja kiedyś, zaczęła zapuszczać się na wyprawy do lasu, lecz dla niej było to zabawą. Nie czytała książek, nie lubiła ich. Startowała w zawodach sportowych, została królową balu, miała wyrównane oceny ze wszystkich przedmiotów. Wszędzie było jej pełno. Tak inna ode mnie, przypominała raczej obrotnego, twardo stąpającego po ziemi Mike’a i moją zawsze pogodną i energiczną mamę.
Pewnej nocy zbudził mnie szelest za oknem. Wstałam i owinęłam się szlafrokiem, po czym cichutko podeszłam do przeszklonych drzwi. Głowę miałam jeszcze napuchniętą od nieprzyjemnych snów. Ocknełam się dopiero, gdy zobaczyłam znajomą postać biegnącą od strony domu do granicy lasu. To była Katie, ubrana w flanelową piżamę w pingwinki. Gdy znikała za pierwszym z drzew, spomiędzy skłębionych chmur wyłonił się księżyc i na dłuższą chwilę oświetlił las, unosząc skrywającą go zasłonę. Kilka kroków w głąb zieleni, pomiędzy majestatycznie poruszającymi się konarami, stał jednorożec. Nie był biały, lecz srebrny, a jego grzywa migotała jak woda w leśnym strumieniu. Był ogromny. Był doskonały. Krzyknęłam z głebi serca, ugięły się pode mną kolana i upadłam na wypielegnowany, drogi dywan udający trawę. Jednorożec szedł w stronę Katie; tanecznym krokiem, lecz ostrożnie. Wyglądało to tak, jakby przyciągała go nieodparta siła.
Nawet nie spojrzał w moją stronę.

1 komentarz:

  1. Wymiękłam.
    Opowiadanie jest po prostu cudowne. Może ujęło mnie tak dlatego, że też mieszkam blisko lasu, że też czuję jego magię, kiedy do niego wchodzę, nie wiem. W każdym razie ujęło mnie pod każdym względem. Nawet zapisałam sobie gdzieś kawałek jako cytat. Naprawdę, podziwiam. Czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń