„O, Fortuna, velut Luna,
Statu variabilis, semper crescis,
Aut decrescis.”
Carmina Burana
Księżyc jest cmentarzem. Przede wszystkim cmentarzem idei, widziałem zgrabną książkę na ten temat. Bestseller w dwudziestu jeden krajach, czytaliście? Że najpierw był bogiem, albo zabawką bogów, przesuwaną po nieboskłonie, połykaną i wypluwaną. Wymiotowaną kreatywnie. Kreacyjnie. Wzniośle. Że był miejscem, do którego udawał się bohater, bohater ma się rozumieć mityczny a potem prawdziwy, z krwi i kości, człowiek. Śmiertelnik, choć przekuty na herosa. Czasem powracał z księżycowego zaświatu, innym razem zaś zostawał w górze na dobre. Do dziś, a przecież minęło tyle wieków, w międzynarodowym teście pamięci dorośli rozpoznają owe kadry, ujęcia, choćby podświadomie. Są dla nich niby elementarz, czarno na białym wykreślone litery alfabetu, znajome i proste: pierwszy krok, pasiasty odcisk buta, dmuchany kombinezon, wzruszenie, flaga. Per aspera ad astra. Viva, homo religiosus! Vivare!
Księżyc, pisano w onej książce, jest projekcją kolektywnych wyobrażeń i nadziei, zbiorem piosenek o mrocznej stronie, alegorycznych przedstawień kobiecości dążącej od wąskiego sierpa ku brzemiennej pełni. Wymarzony srebrny glob, czyż nie? Cmentarz idei. Uśmiechacie się, a przecież mówię... Lecz dziś, dziś staje się także cmentarzem realnym, u schyłku ostatniej, najbardziej może szalonej z dotychczasowych- koncepcji.
U schyłku 21 wieku…czy któryś z waszych przodków, bladych praszczurów trzymanych jak niewygodny mebel na pograniczu wirtualnego i realnego świata, spytajcie ich wprost, czy któryś z nich pamięta jeszcze piękne czasy Drugiego Renesansu, wizję człowieka na powrót prawego, silnego siłami nowych natur i starych filozoficznych systemów? Ów etos pracy ubrany dla niepoznaki w cesarskie szaty? I to wspaniałe więzienie, do którego… Tak, dobrze myślicie. Kolejna klisza, archetyp, blizna. Zbudowano je właśnie wtedy, można o tym poczytać w podręcznikach do historii. I zobaczyć na holografice. Masywne baraki, ich dachy, błysk obracających się solarnych paneli, podziemne korytarze. Księżycowe więzienie, placówka resocjalizacji, panopticum, obóz pracy, recepta na przeludnienie i na energetyczne braki. Niektórzy nawet mieli gotowy mem, sprawdźcie, poczytajcie, zapytajcie praszczura o kod 83. Numer oficjalnego kanału dystrybuującego sygnał w wersji live, w formacie cyfrowym, wprost na stareńką Matkę-Ziemię. Strona i jej podstrony. Codzienne życie wielokulturowego mrowiska, widziane z pewnego oddalenia, postacie bez twarzy, tylko ruch. Big Brother na kwasie, żartowano. Pamiętam; interwały, cykle, obroty, aż wreszcie kamera chwytała widok zza nielicznych księżycowych okien, i wstrzymywaliśmy oddech, my, widzowie, podglądacze- patrząc w plastikową szybkę celi z focusem na Błękitną Planetę. Jeszcze nie wiedzieliśmy tego ale żaden z więźniów, żaden z tych zapracowanych facetów, żadna z zapiekłych w nienawiści, krótko ostrzyżonych kobiet- nikt nie miał powrócić do domu. Sors immanis! Nigdy, nikt.
Cięcia budżetowe, wyczerpany grant, cofnięte dotacje. Po rewolucji 56 i oddzieleniu się krajów Ameryki Łacińskiej; po wyczerpaniu funduszy europejskich; po wojnie Wschodniej… sami rozumiecie, były ważniejsze sprawy niż tamten stary projekt. Pewnej zimy kanał 83 zaczął śnieżyć a później zupełnie go wykasowali. Rodziny osadzonych starały się o informacje, o odszkodowania. Pamiętam… miesiące protestów, zapłakane twarze bezrefleksyjnie przemielone, trójwymiarowo wyżęte i odwirowane przez medialną maszynerię. Łzy, slogany, polityczne debaty. Tak, przemieleni.. Zdradzeni. Wydani. W proch i w pył i na zatracenie. Albowiem tamci ludzie- trzy miliony obywateli, dla niepoznaki zwanych „osadzonymi”- nie byli wtedy niczyją troską. Nie tak naprawdę. Zostawieni samym sobie, bez dostaw sprzętu, bez serwisu urządzeń, bez kontaktu zwrotnego- musieli zginąć w męczarniach. Wiedzieliśmy to: my, ludzkość. Cogito, ergo…
I jak wszystkie wstydliwe tajemnice, zagrzebaliśmy nasz samolubny Holocaust głęboko pod dywanem. Nie boję się wspominać, dziś i jutro, głośno i wyraźnie: moi mili, tak przecież było! Nikt nie wziął personalnej odpowiedzialności, nikt się nie poczuwał. Zdetronizowani władcy mówili- wszystko w gestii następców, ja już tu nie rządzę. Nowi mówili- projekty poprzednika nie są moją sprawą, nie obciążają zatem mojego sumienia. Objawiali rewelację, dogmat o czystych rękach i absolutnie nieskazitelnym resume. Globalny reset, niepraważ? Wygoda startowania od śnieżnobiałej kartki. Tabula rasa. Rerum tanta novitas. W końcu wszystkie strony konfliktu, niezależnie od siebie lecz wykazując zdumiewającą taktyczną zgodność utajniły dokumenty; szyfrując nieliczne, których nie udało się zniszczyć.
Księżyc…dwa pokolenia i znów był tylko ciałem na nieboskłonie, wyzutym z symboliki, odartym z marzeń. Byliśmy tam. Postawiliśmy stopę, nogę, trzy miliony par nóg. Telewizja pokazała, co było do pokazania. Księżyc nas znudził. Nasi tam mieszkali lecz pomarli, pozwoliliśmy im umrzeć. Księżyc bez magii, księżyc na którym się już nie da zarobić ani centa. Najmilsi! Wystarczyły dwa pokolenia! Candidior quam nix pagina erat!!!
I nagle, nagle, oddolna inicjatywa, absolwenci prestiżowych uczelni, prawnicy i filozofowie, Oxford i Cambridge, Harvard i Yale, dysputy nad herbatą z mlekiem i przy grzanym winie. Obrońcy praw człowieka, egzorcyści podświadomości zbiorowej. Nagle w 23cim, niespełna dekadę temu, musicie to pamiętać, zaczęli pisać i debatować, w najlepszym czasie antenowym. Nowi bohaterowie! Księżycowe Bractwo, tak o sobie mówili. Mówili i chyba nadal mówią, choć rozszczepili się na niezliczoną ilość fundacji i spółek a także- może przede wszystkim- religijnych wspólnot, jak choćby słynni Niewolnicy Samsary. Ruchy karmiczne objęły spojrzeniem całą historię ludzkości. Uważnym spojrzeniem. Bracia, wołali w starannie sprofilowaną cyberprzestrzeń, bracia i siostry! Zostawiliśmy ich na pewną śmierć, i teraz za to płacimy. Nasze dzisiejsze porażki, niemożliwość dalszego rozwoju, czyśćcowy zastój, zablokowane Koło Przemian, toż to wszystko pokłosie samolubnej decyzji sprzed lat. Nie możemy ruszyć do przodu gdy nad nami wisi co noc, niczym blady wyrzut sumienia- gigantyczny cmentarz. Nigdy nie pożegnane, nie przeprowadzone na drugą stronę, bezdomne dusze. Deficyt człowieczeństwa ściągający nas w dół, rozumiesz? A ty? O, tak, ostatnie dziesięciolecia są istną pożywką dla religijnych wizji, dla takich właśnie, dawno już nie słyszanych, spiskowych interpretacji historii. Dla rozmaitej maści fundamentalizmów. Dla wiary w choćby najgłupszą teorię wszystkiego.
I ten ruch, ten oddolny, dynamicznie rozwijający się trend gromadził i łączył, aż wreszcie idea dojrzała niczym owoc z drzewa wiadomości i było ich stać, i uzyskali wszelkie zgody. Dostali na złotej tacy zezwolenia a nawet błogosławieństwa co poniektórych władz, prawa państwowe rozkrojone i ociekające sokiem, gotowe do natychmiastowego spożycia. Poparcie marionetkowych księstw, które dla fantastycznej wyprawy sprzedały koronne klejnoty. Tak było! I stało się, że 16 dnia upalnego miesiąca lipca roku 2301 post Chrystusie, po kilku bezzałogowych testach wypuszczono w górę całą eskadrę z mozołem odnowionych lecz po prawdzie niemodernizowanych od lat krążowników. Na ich czele Arka, najnowszy model z modeli starych. Za nim jedenaście mniejszych stateczków, pękających w szwach od proroków, egzorcystów, papieży. Każda religia, choćby mikroskopijna, musiała mieć na pokładzie swojego człowieka. Duchowego przywódcę który odkurzy stare ryty i wypowie słowa, wykona gest.
I ja tam byłem, zdaje mi się jakby wczoraj, na Eulogii, razem z Hindusami i Żydami kilku odłamów. Kłócili się całą drogę, albo prawie całą, bo wreszcie zamilkli, wpatrzeni w rosnący za oknami glob. To było przytłaczające uczucie, wierzcie mi. Coś jak wędrówka w przeszłość, w archaiczne miejsce kultu będące zarazem miejscem klęski, na przeklętą pustynię. Gdy lądowaliśmy było tak cicho, tak cicho. Część z nich się bała, i to się udzieliło. W końcu- sami duchowni. W ich maleńkich wszechświatach roiło się od złośliwych istot skłonnych wyrządzić śmiertelnikowi krzywdę, a na tą krzywdę, umówmy się, zasłużył każdy jeden z nas. I lądowania nigdy nie zapomnę, gdy na komendy z przed dwóch pokoleń otworzył się właz i dostaliśmy się do środka, w mrok. Nie zapomnę powierzchni księżyca, realnej i równocześnie jakby nieprawdziwej. Rosa rubicundior! Veni, veni, venias! Wysypaliśmy się w wielkiej sali przylotów, mróweczki, jak kiedyś oni, a każdy jeden w skafandrze, bo kto wie co zastaniemy po tych wszystkich latach. W środku ciemno, jedynie delikatny poblask wyczerpanych, zasnutych bielmem paneli i migające gdzieniegdzie lampki dawnych kamer, nadających – jeśli nadal nadawały- tylko w jedną stronę. Festina lente. Nikomu się nie spieszy, wiemy, co wkrótce dane nam będzie zobaczyć, co musimy znaleźć. Ciała. W jakimś miejscu, na jakimś etapie wędrówki przez klaustrofobiczne korytarze, przez kajuty, mostki i warsztaty natkniemy się na ich ślad, i nie będzie to piękne. Idziemy, i rezonują w nas owe oksfordzkie herbatki, i dźwięczą płomienne przemówienia, echa rzucanych w eter proroctw, otulają niby miękka alpaka i solidny, brytyjski tweed. Są z nami wszystkie jasne, karzące słowa, wypowiadane z pasją i dewocją. Z taką pasją! I jesteśmy mimo wielkich słów nagle mali, niepewni, pogubieni. A może tylko ja to czuję, w dziwacznej, sztucznej grawitacji, która musiała się popsuć, bo jest mi słabo, niedobrze. Oddycha za mnie ledwie odrestaurowana maszyneria sprzed lat, naprawiona na słowo honoru przez kogoś, kogo imienia nie poznałem, wszystko jest stare, stare. Ja także jestem starcem. Idziemy, otwiera się śluza, słyszę jak na raz bierzemy oddech, ale nadal nic. Idziemy, idziemy, w głąb księżyca, jak do dna własnej podświadomości, i dopiero na poziomie minus pięć pierwsze odkrycie, niewielki cmentarz, który zdumiewa nas, bo są tam daty zgonów wskazujące, że więźniowie przetrwali dłużej niż myśleliśmy, co najmniej jedno pokolenie. Są groby dzieci, niewielkie urny, dzieci które przyszły na świat po 56tym, po „zamknięciu projektu”. Robi nam się nieswojo. Więc trwali, starali się przetrwać, nie było apokalipsy, nagłej i –w naszym odczuciu- humanitarnej. Lecz grobów jest niewiele, może kilkaset, i daty urywają się kilkadziesiąt lat wstecz. Co się stało z resztą? Idziemy, wleczemy się przez mroczne korytarze, chcemy wiedzieć i nie chcemy. Ów cmentarz uzmysłowił nam chyba realizm sytuacji. Tragedię jaka się tu rozegrała. Zdaje mi się że wędrówka trwa nieskończoną ilość czasu a na pewno później, na ziemi, będzie mnie codziennie prześladować w snach. Mam fantazje o ciałach poskręcanych dekompresją, o tych rozczłonkowanych i zmiażdżonych, albo o tych, które wydają się spać, lewitować, zatrzymane w czasie. Już je prawie widzę, kątem oka, ale nie ma ich. Są natomiast ślady życia. Resztki zapasów żywności, kabiny pełne osobistych drobiazgów, przerzucone niedbale przez poręcz robocze spodnie, upuszczony w pośpiechu tablet. Wyryte już na zawsze pod powieką oka- detale. Niepokój narasta. Niektórzy kapłani zaczynają mamrotać egzorcyzmy, sugerować że w ciemności czai się zło. Ale to jedynie atmosfera, pustka, dojmujący brak ruchu. Chodzimy godzinami, rozdzielamy się i łączymy na powrót; w stada, procesje, pochody. Wiele kilometrów dalej docieramy na południowe lądowisko, okropnie zmęczeni, przynajmniej ja. Załoga Arki pierwsza zwraca uwagę na fakt, że ogromna sala została przerobiona na warsztat, wypełniają go monstrualne, dziwaczne urządzenia, dźwigi sklecone z dźwigów, platformy nabudowane na platformach, narzędzia z połączonych narzędzi. A w samym środku- dłuższą chwilę zajmuje nam ogarnięcie tej myśli- zaczernione, smoliste miejsce-po-starcie. Tak. Właśnie tak.
***
-Nie wierzę- mówię sam do siebie, odruchowo, ale najwyraźniej na głos, gdyż moje słowa odbijają się od ścian prowizorycznej montażowni kosmicznych promów i inicjują łańcuchową reakcję. Za mną, obok mnie, wszędzie dookoła, duchowni wszystkich religii padają na kolana i zanoszą się płaczem, modłami, pieśnią. Niektórzy zrywają z twarzy hełmy, i oddychają podejrzanym powietrzem. Inni leżą krzyżem na czarnej plamie, próbując się z nią zjednoczyć. Szamani tańczą. Sors immanis et inanis! Nikt nie jest do końca pewien, co oznacza nasze odkrycie. Jak to dogmatycznie zinterpretować, jak oswoić, nazwać.
***
I wróciliśmy, z zupełnie inną historią niż się wszyscy spodziewali. I był ferment, wzburzenie, powstało kilka bestsellerów, odbyło się parę prywatnych misji ze zdalnym, bezdusznym, bezzałogowym skanowaniem powierzchni księżyca, by się upewnić. Upadło kilkanaście religii, ruchy karmiczne zradykalizowały się a później zamilkły tracąc impet oraz wyznawców. Niewolnicy Samsary wysadzili w powietrze jedno z największych zachodnich miast. Ferment w mediach trwał do zeszłego roku, kiedy, jak wiecie, zastąpiła go druga wojna Wschodnia oraz inne świeżutkie apokalipsy. Owszem, zgadza się, widzę wasze uśmieszki, młodzi przyjaciele, i mam również na myśli rewoltę Hipotezy 4.0.2.
Ale ja nie zapomniałem. Tego nie sposób zapomnieć. Nie sposób wybielić, wytrawić do czysta niepokoju który rozdziera na kawałki wszystkie moje sny. Teraz, gdy patrzę w niebo, ja- prorok nowej, ultra pesymistycznej religii, zastanawiam się- kiedy powrócą. I myślę, że gdybym był na ich miejscu, gdybym został wystawiony na pewną śmierć, zdradzony jak oni- miałbym w sobie ogromne zasoby nieutulonego żalu. A może nawet zapiekłej urazy. Albo wściekłości i ochoty na międzygalaktyczną zemstę. Mecum omnes plangite! Mecum omnes plangite! Powiem wam, za każdym razem gdy urządzenia wykrywają jakiś statek w oddali, a potem okazuje się to fałszywym alarmem, za każdym razem pętla zaciska się mocniej. Czuję w kościach, wibrujących strachem, że to już niedługo. Zmarli powrócą zza grobu, by nas nawiedzać. Dać nam, na co sobie zasłużyliśmy. Alea iacta…Ot co.