DRAMATIS PERSONAE

DRAMATIS PERSONAE




Pirjo Lehtinen - wielbicielka gorących napojów, szczególnie herbaty, kawy i czekolady. W wolnych chwilach zajmuje się spaniem.



R.I.Prescott - domowa bogini researchu.



Lewis Oliver - lubi słuchać gry na akordeonie i trzasków bata. Tresuje bestie w swojej głowie i wypuszcza je na papier.




środa, 4 kwietnia 2012

Ryty Świętego Walentego

Pirjo Lehtinen

What are the roots that clutch, what branches grow
Out of this stony rubbish?”
T.S Eliot

Jeżeli podróżny wieczorną porą zgubi się w Londynie, powinien poszukać wzrokiem widocznej z każdego krańca miasta wieży Centre Point. Ten prosty, nieco staroświecki drapacz chmur przypomina wafelek lub plaster miodu, lecz gdy stoi się blisko, wywiera na obserwatorze piorunujące wrażenie. Trzydziestopiętrowa Axis Mundi z betonu i szkła w okolicy, gdzie wiktoriańskie kamienice wspinają się ledwie do dziesiątej kondygnacji -musi niepokoić, jak megalityczna kostka domina; gdyby się przewróciła, zmiotłaby z powierzchni połowę dzielnicy handlowej. Ale jest zakotwiczona; mocno, stabilnie sięga w głąb a między korzeniami pną się spiralne schody i wiją korytarze metra. Jeśli mnie spytacie, gdzie znajduje się serce miasta, mieści się ono właśnie tam, ukryte pod postacią majestatycznej wieży. Wieży wrośniętej z całych sił w ziemię, wystawionej na hałas i wiatr, dumnej, obserwującej wszystko z góry, nawet katedrę Świętego Pawła, nawet kolumnę Nelsona; nawet roztrzęsionego, podmytego Tamizą Big Bena.
Dlatego kawa w Starbucksie przy Tottenham Court Road stanowi jedno z najbardziej kojących codziennych doświadczeń, szczególnie jeśli siadam przy oknie na pierwszym piętrze, a okna nie są zaparowane. Powiedzmy wczesną wiosną, która zaczyna się w Londynie w połowie lutego. Wokół narastający bałagan, chaos, japońscy turyści, pracownicy BBC. Obsługa rzadko zagląda na pięterko, więc papierowe kubki piętrzą się, zostawiając lepkie okręgi na stolikach, parapetach i na darmowych popołudniówkach, wielokrotnie przewertowanych, ale nigdy nie czytanych zbyt starannie. Brak staranności jest właśnie źródłem spokoju, bo to jest nieporządek od lat ten sam, każdego dnia identyczny, bliźniaczy, przedruk poprzednich sezonów. Za oknem, oprócz preludium Oxford Street, czyli tłumów zakupowiczów cyklicznych jak kawa w jednorazowym kubku; za oknem widać fragment ściany wieżowca. Prosty jak struna i ciężki od odpowiedzialności. Kawałek słonia. Siedzisz obok i czujesz się jak strażnik świętego miejsca.

W każdym cyklu, oczywiście, musi być moment ryzyka, bez niego rytm nie zachowa zbyt długo sensu, czy też jak mówi mój szef -czystości. Raz do roku, a w przypadku Londynu rzecz dzieje się czternastego lutego, równowaga świata ulega zachwianiu. Jest to czas, gdy dogasają noworoczne wyprzedaże. W sklepach drugiej kategorii dostrzec można jeszcze ekshibicjonistycznie ustawione przy samych drzwiach wieszaki i trudno przegapić napisy na szybach od ulicy, krzyczące o okazji wycenionej na minus siedemdziesiąt procent; ale w porządniejszych miejscach, na New Bond i Regents królują wiosenne kolekcje, tym razem pastele i egzotyczne printy,  a wśród butów mokasyny i szpilki na ołówkowych obcasach. To ważne, to jest znacząca część rytu, balansowanie między nowym a starym, ostatnie dni karnawału. Sam dzień także nie jest przypadkowy, wybrano go ze względu na doskonały kamuflaż. Duże miasta z klimatem, nie wykluczając Londynu, uchodzą w pewnych kręgach za romantyczne. Osobiście nie nazwałbym tak Londynu, mam o nim zgoła odmienne zdanie, ale turyści, oni zachwycają się ofertą pubów, gdzie w półmroku można spożyć kolację za –bagatela – szesnaście funtów dla dwojga, zwieńczoną wytwornym deserem. Delektują się perspektywą spaceru szlakiem czerwonych serc, motywu powracającego do znudzenia na straganach i wystawach. Jeżdżą metrem, razem na jednym siedzeniu, on z butelką wina wystającą z torby niczym falliczny symbol, ona rozchichotana i nieletnia. Święto zdesperowanych i święto zakochanych. Bez względu na rozłożenie akcentów, tego dnia możliwe są najdziwniejsze zachowania, bo umysły ludzi spowija lekka, cukrowa mgła. Doskonały kamuflaż, mówiłem. Ikoną wydarzenia została właśnie nastolatka, podlotek w przykrótkim sweterku odsłaniającym brzuch. Jej atrybutami są balonik w kształcie serca i najnowszy model iPada. Towarzyszem okazuje się zwykle mężczyzna lub chłopiec, trzymający wybrankę – w zależności od przedstawienia – za rękę, pośladek lub pierś. To oficjalny wizerunek, ale szczegóły mogą się różnić. Bardzo ciężko jest odkryć dziewczynę, która danego roku stanie się uosobieniem przełomu, spersonifikuje i domknie rytuał. Czy będzie szła sama, czy z kimś? Czy będzie młoda, dziecko w  kostiumie kobiety, czy może będzie singielką po trzydziestce, jak ostatnia? Okaże się drobną Azjatką farbującą włosy na różowo, studentką Saint Martins, a może pyskatą Angielką z przedmieść, pracownicą banku? Nie wiedziałem, musiałem być czujny, musiałem szukać znaków.

Parzyłem czubek języka karmelowym macchiato, ignorując smsy od szefa, zdenerwowanego, że już dziewiętnasta, a ja nadal nie trafiłem na ślad. Ale byłem spokojny, jak nigdy. Strumień turystów kłębił się u moich stóp, nieskończone pary i coraz to nowe pojedyncze postacie zbłąkane w poszukiwaniu bratniej duszy i ciepłego, chętnego ciała, choćby na jeden wieczór. Desperacja potęgowana z minuty na minutę, odczuwałem to wzrastające napięcie nieomal organicznie. Stolik pod dotykiem dłoni delikatnie drżał. Ściana Centre Point opalizowała, jakby rozgrzewało ją od środka coś na kształt głodu. Choć hałas na zewnątrz sięgał zenitu, w moim wnętrzu stopniowo zapadła pełna oczekiwania cisza. Uwielbiałem ten stan kofeinowego skupienia. Telefon poruszył się anonsując wiadomość. Kierowany przeczuciem sięgnąłem wzrokiem poprzez szybę, na drugą stronę ulicy, gdzie w trakcie naciskania guzika, który miał przywołać dla niej zielone światło, a który był chłodny, wilgotny i było na nim milion zapomnianych odcisków palców – zobaczyłem Valentine.

Rytuał wymagał ofiary.
Miasto jej oczekiwało.
Nadszedł czas.

Dla mnie one zawsze nazywały się Valentine, bez względu na to, jak naprawdę miały na imię. Nie zadawałem sobie trudu, by się tego dowiedzieć. Valentine było imieniem sarenki uratowanej z potrzasku, gdy byłem dzieckiem, filigranowej sarny, którą i tak później musieliśmy uśpić, bo nie dało się jej wyleczyć. Wcześniej było także imieniem mojej mamy. Nieważne jak mocno się starasz, niektórych rzeczy nie da się ocalić, prawda? Gdy zmarła mama, nie rozumiałem co się dzieje, ale gdy konała sarna, płakałem po raz pierwszy i jeśli mnie pamięć nie myli – ostatni. Ufne spojrzenie młodego zwierzątka, oczy wpatrzone we mnie, czarne, mokre od łez, pomogły mi poradzić sobie także z odległym wspomnieniem o matce. Jej ostatnia myśl była o mnie, czułem to. Ulotna myśl sarny. Zabiłem i pochowałem na krawędzi lasu cały smutek mieszkający w mojej duszy i jątrzący się latami niczym zakażona rana. Byłem czysty.

Tegoroczna Valentine miała sylwetkę modelki, górowała nad tłumem. Nosiła buty, które dodawały jej kilkanaście centymetrów i była wyraźnie smutna. W zasadzie balansowała na granicy płaczu. Ubrana w sposób sugerujący niedawną randkę: koronkowy top, spod którego wysuwało się ramiączko stanika. Króciutka spódnica. Szpilki. Zapach perfum, mocnych i rozerotyzowanych, wyczuwalny nawet przez szybę; poprzedzał ją, przygotowywał dla niej miejsce. Włosy miała w nieładzie, a były to włosy gładkie i błyszczące, układane kilka godzin temu przez dobrego fryzjera. Czułem ją blisko, przykładając czoło do dzielącej nas szyby, chwytałem poprzez szkło, przez zapach perfum i bieliznę, czułem, jakbym dotykał: wyraźny odcisk męskiej dłoni z tyłu, w pasie i odrobinę na plecach dziewczyny, w tym miejscu za kilka godzin mógłby pojawić się siniak.
Mógłby, lecz tego miejsca za kilka godzin nie będzie, pomyślałem. Wypijemy kawę, może dwie. Wymienimy parę pocałunków, jej usta będą miękkie i drżące, bo przecież odpowiednio do okoliczności – zdesperowane. A potem dziewczyna zaproponuje, żebyśmy pojechali do małego mieszkanka w Camden, wynajmowanego na spółkę z koleżanką, ale koleżanka spędza całą noc u chłopaka –szczęściara –więc jest ono wolne i przyjazne, ze świeżo zaścielonym łóżkiem i szampanem mrożącym się w lodówce. Będzie trzymała moją rękę tą na przemian chłodną i gorącą dłonią, palcami o unikalnym odcisku, a jej serce będzie trzepotać w narastającej nadziei na happy-end. Będę ją prowadził przez spiralne schody i głębokie korytarze metra wprost w ściśnięte głodem trzewia Centre Point. Na miejsce, na właściwe miejsce. Na skrzyżowanie dróg. Na rozstaje. W nieruchomy fundament umieszczony pod stopami tłumów. Tłumów romantycznie pobudzonych, spacerujących bez ładu i składu, chwiejących się pijacko między karnawałem a postem. Tam, gdzie korzenie czerpią z ziemi życiodajny sok.
Otrząsnąłem się i jeszcze raz na nią spojrzałem. Valentine zmierzała w stronę kawiarni, balansując na wysokich szpilkach, a za nią łopotał płaszcz i płynął obłok perfum mocnych jak kadzidło.

W lewej ręce trzymała czerwony balonik w kształcie serca. Falliczny symbol, pomyślałem. Jest w tym moc.

Jeżeli wieczorną porą podróżny… Bieg na dół zajął mi dosłownie kilka sekund. Uniosła wzrok, skupiając na mnie po raz pierwszy rozkojarzone spojrzenie pięknych, ciemnych oczu. Oczy sarny, która jeszcze nie wie, że znajduje się w potrzasku.

 –Zgubiłaś się?  – zapytałem, otwierając przed nią drzwi. 


                         rys. Czarli

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz