DRAMATIS PERSONAE

DRAMATIS PERSONAE




Pirjo Lehtinen - wielbicielka gorących napojów, szczególnie herbaty, kawy i czekolady. W wolnych chwilach zajmuje się spaniem.



R.I.Prescott - domowa bogini researchu.



Lewis Oliver - lubi słuchać gry na akordeonie i trzasków bata. Tresuje bestie w swojej głowie i wypuszcza je na papier.




środa, 8 stycznia 2014

Osoba Autora



Pirjo Lehtinen


Zanim opublikował swoją pierwsza książkę, przeszedł na dietę. Pisał wieczorami, wyczerpany po codziennej porcji biegania i ćwiczeń. Odizolował się od świata, zerwał prawie wszystkie kontakty, a przynajmniej przestał się spotykać osobiście – chciał, żeby także jego znajomi zobaczyli w nim po przemianie „nowego człowieka”. W wolnych chwilach analizował sylwetki Dickensa, Wilde’a i Byrona, interesowali go pisarze, którzy w swoich czasach stali się celebrytami na miarę – późniejszych – hollywoodzkich gwiazd klasycznej ery kina, niedostępnymi, lecz w pewien sposób bliskimi tworami masowej wyobraźni. Wiedział, że wygląd to podstawa, dlatego wymienił całą garderobę, oszczędności życia wydając na klasyczne garnitury od Hugo Bossa, pozwolił sobie nawet na ekscentryczny, szyty na miarę smoking od krawców z Savile Row. Zapuścił włosy. Ostatnie pół roku spędził w Londynie, pracując ciężko na budowie (nic tak nie rzeźbi sylwetki i nic tak nie relaksuje umysłu), żyjąc jak mnich. Książka czekała, zamknięta w pudełku po butach – był to rękopis, ponieważ wierzył w różnicę między tekstem pisanym odręcznie a poddającym się zbyt łatwo manipulacji tekstem komputerowym – aż po sześciu miesiącach dojrzał do tego, by ją przeczytać ponownie, nanieść ostatnie korekty i pieczołowicie przenieść na elektroniczny nośnik.
Był z siebie dumny, ale i nieco przerażony, napięty. Prawie w ogóle przestał sypiać. Podkrążone oczy dodawały resztą jego fizjonomii pewnego romantyzmu, tak samo jak nadmiernie wyeksponowane, wychudłe kości policzkowe. W półmroku jego twarz przypominała nagą czaszkę. To prawda, w czasach szkolnych i studenckich nie był tak przystojny ani tak ciekawy wizualnie jak w trzydziestym trzecim roku swojego życia. Jak w chwili, gdy ubrany w najlepszy garnitur, w skórzane buty na skórzanej podeszwie, z kaszmirowym szalem w kolorze zgaszonej purpury zamotanym wokół szyi (węzeł gregoriański, wysoko i bezwzględnie ściskający gardło), z teczką pod pachą (zawierała papierowy wydruk oraz laptop z cyfrową wersją dzieła) wkraczał do pierwszego, starannie wyselekcjonowanego wydawnictwa. Robił wrażenie na każdym, kogo mijał. Dokładnie takie wrażenie, jakie sobie zaplanował – postaci nie z tej ziemi, a jednak hiper-realistycznej. Narysowanej jakby grubą, komiksową kreską, wyraźnym konturem. Nie było szans, że taka persona stopi się z kadrem, stanie elementem tła.

Wiedział, jak się sprzedać. Był oszczędny w słowach, odrobinę może nonszalancki, ale ostrożny jeśli chodzi o deklaracje. Książka była dobra, to fakt, ale była to też książka, jakich wiele. Opowieść z dreszczykiem, klasyczny kryminał grozy. Nie różniła się niczym od propozycji składanych w wydawnictwie każdego dnia, niczym poza osobą Autora i tytułem, który brzmiał nieco staroświecko: „Opactwo w Zielonej Skale”. Przemyślał to dobrze i zaczął się przedstawiać pełnym imieniem – Jan Stanisław – czerpiąc przyjemność z tego, że jego nazwisko – Cesarz – dawało się łatwo zapamiętać. Zaprojektował spójny, koherentny wizerunek i konsekwentnie się go trzymał.
Sekretarka w wydawnictwie z miejsca zarekomendowała go swoim szefom i wyglądało trochę tak, jakby to on łaskawie zgodził się na osobistą audiencję, a nie na odwrót. Sposób, w jaki rozsiadł się w fotelu w gabinecie, zawłaszczając przestrzeń, czyniąc ją sobie poddaną, w zasadzie przypieczętował umowę. Szefowa wydawnictwa, czy może raczej redaktorka pełniąca te obowiązki pod nieobecność mężczyzny, który był wtedy na odwyku, nie miała prawa pamiętać, że kilka lat wstecz uczęszczała z Janem, zwanym wtedy Jaśkiem albo Bułą, na kilka kursów w ramach studiów licencjackich, ani że kserował od niej notatki, wysłuchując przy okazji paplaniny na przeróżne tematy. Ale on pamiętał i dlatego właśnie wybrał to wydawnictwo, a w fabułę książki wplótł kilka nieistotnych detali, które jednak mogły mocno zadziałać na szefową i przypomnieć jej o niej samej – z przeszłości. Szefowa była więc pod całkiem świeżym wrażeniem nowego przybysza, a po lekturze tekstu miała być pod jeszcze większym.

Nie wiedziała, gdzie patrzeć. Czy na wybijające się, prawie rozsadzające skórę kości policzkowe gościa (ach, jak dwa sztylety, ach, nadziać się na te kości podczas pocałunków, ach, trzeba by go nakarmić, ach, zdjęcie na skrzydełka obwoluty książki – bo że to będzie twarda oprawa, to od razu wiadomo – muszą być z półprofilu, by uchwycić współgrające ze sobą linie szczęki, policzków i brwi…), czy na węzeł pod jego śnieżnobiałą szyją (niewątpliwe echa Lorda Byrona, choć dla szefowej raczej niepokojąco podduszony Heathcliffe pół na pół z romantycznym i chłodnym w obejściu panem Darcym), czy może na poznaczone siateczką żył dłonie o starannie przyciętych paznokciach, zrelaksowane i złożone w krzyż na chudych kolanach. Serce jej drgnęło, gdy zorientowała się, że mężczyzna nie nosi obrączki (po raz drugi drgnęło, gdy zauważyła, że jednak ma obrączkę, tyle że na szyi, nanizaną na złoty łańcuszek – cóż to mogło oznaczać?). Ona sama posiadała męża (zarabiającego dwa razy mniej od niej, co usprawiedliwiało owo „posiadanie”, człowieka zupełnie, ale to zupełnie pozbawionego ambicji) oraz trójkę dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym (zaczęła już na studiach, pierwsze dziecko było nieplanowane, wszystkie odziedziczyły temperament – deficyt temperamentu – po tatusiu).
Westchnęła, próbując zagłuszyć zakłopotanie wywołane nagłym trzepotem serca i towarzyszącym mu zaciskiem mięśni brzucha (uderzenie gorąca, jakby ją ktoś wychłostał albo oblał wrzątkiem), a potem odetchnęła głęboko i z dużym samozaparciem pogrążyła się w rutynowej rozmowie z Autorem. Jan zresztą – Jan Stanisław – wydawał się traktować rozmowę niczym grę salonową, w której z góry wiadomo, że wynikiem będzie kontrakt. Przedstawił swoje warunki (dość wygórowane jak na debiutanta, ale nie niemożliwe do spełnienia), ona zaś obiecała, że jak najszybciej z książką zapoznają się proofreaderzy i że sama też osobiście się zapozna. Jan wyjął wydruk z teczki – stylowo podniszczonej, skórzanej – i starannie, powoli, pieczołowicie odmierzył trzy pierwsze rozdziały. Uśmiechnął się przy tym lekko – ukazując niedawno wybielane zęby wprost-od-stomatologa, drugi garnitur, można powiedzieć, i zaanonsował, że resztę gotów jest dostarczyć po podpisaniu wstępnej umowy, a na razie pozostaje w kontakcie, a poza tym jest w trakcie rozmów także z innymi wydawnictwami.
Tu szefowej nieco podskoczyło ciśnienie, poczuła gwałtowny opór na myśl, że zjawiskowy Autor miałby przesiadywać w fotelu jakiegokolwiek innego gabinetu niż jej gabinet, więc raptownie przygarnęła trzy rozdziały, przeciągając je na swoją stronę biurka i gładząc niecierpliwymi palcami.
Jan Stanisław Cesarz, widząc tę mimowolną pieszczotę, ten pierwszy akt zawłaszczenia, uśmiechnął się jeszcze raz, nieco szerzej, zęby błysnęły niczym wilcze kły, po czym zerknął na zegarek – zaplanował to zerknięcie przeszło rok wcześniej, gdy po raz pierwszy rozpisywał scenę rozmowy z wydawcą – po czym wstał, uścisnął podaną mu przez stół dłoń szefowej, odwrócił się, by mogła docenić zgrabną linię jego smukłej sylwetki i elegancję równo przyciętych na wysokości ramion włosów, po czym wyszedł, wbrew pokusie nie oglądając się za siebie.

„Opactwo” ukazało się w październiku i poprzedzone zostało kampanią reklamową zakrojoną na szeroką skalę. Autor pojawił się w dwóch popularnych talk showach (każdorazowo oszczędny i niepoddający się woli prowadzącego, niezbyt skory do żartów), udzielił kilku wywiadów dla prasy opiniotwórczej i literackiej, a jego twarz – tak jak pragnęła szefowa, ukazana z  półprofilu – ozdobiła miejskie autobusy i przystanki we wszystkich dużych miastach. W tym samym czasie Jan spreparował stronę na Wikipedii na swój temat – przemilczając wiele spraw, szczególnie osobistych i banalnych, a dodając szczyptę dramaturgii w miejscach, które uznał za ważne dla rodzącej się legendy a które zawsze pragnął w życiu zrobić (emigracja, podróż dookoła świata, egzotyczna wyprawa poza granice cywilizacji). W listopadzie i grudniu odbył promocyjną trasę po Polsce, odwiedzając targi książki, spotykając się z czytelnikami w bibliotekach, Empikach i domach kultury. Unikał jednak dużych zgromadzeń i zbytniego tłoku, unikał także konfrontacji z innymi znanymi autorami. Wolał być elitarny niż masowy, pojedynczy niż jak karta w talii, popularność i tak dogoniła go bardzo szybko.
Gdy w styczniu ogłoszono wyniki gwiazdkowej sprzedaży książek, znalazł się w pierwszej piątce najchętniej kupowanych autorów, a w swoim wydawnictwie był gwiazdą numer jeden.
W lutym wyniki zaczęły spadać, dlatego wprowadził w ruch zaplanowany z dwuletnim wyprzedzeniem skandal – na jaw wypłynęły szczegóły jego dawnego małżeństwa, które skończyło się śmiercią żony w wypadku samochodowym. Jan Stanisław siedział za kierownicą, winą obciążono jednak nie człowieka, a fatalne warunki na drodze. Jak było naprawdę? Wybuchowemu charakterowi literat dał upust, niszcząc w okolicach marca pokój hotelowy i demolując salę bilardową jednego z modnych nocnych klubów.
Kontrowersje wokół postaci Autora nie cichły. „Opactwo” przeżywało drugą młodość, sprzedając się jak świeże – nomen omen – bułeczki, gdyż poruszało, między innymi, temat trudnej, tragicznej w skutkach, by nie rzec – przeklętej – miłości małżeńskiej. Krytycy podzielili się na tych, którzy zaczęli Autora wyklinać i deprecjonować jego talent oraz na tych trwale oczarowanych, pozostających pod urokiem niespokojnego ducha. Nikt nie zdawał sobie sprawy z zasięgu manipulacji. Autor bawił się świetnie, nie pozwalając sobie jednak na wypadnięcie z nowej roli – roli człowieka porywczego, nieprzewidywalnego i dwuznacznego moralnie.

W drugiej połowie roku – zgodnie z planem – Jan Stanisław zapadł się pod ziemię, przystępując do prac nad kontynuacją „Opactwa”. Równolegle i w całkowitym sekrecie pisał wywiad-rzekę z samym sobą, dając upust osobistym ambicjom i obficie nawiązując do klasycznych prozaików oraz poetów, których życiorysy były dla niego wzorem. Publicznie pojawił się tylko raz, w listopadzie, bez towarzystwa, za to w idealnie skrojonym garniturze, odbierając nagrodę za debiut. Powiedział parę starannie zaplanowanych i lekko niepokojących słów. Jednym wydawał się zgaszony, inni twierdzili, że Jana Stanisława trawi gorączka. Show transmitowała ogólnopolska telewizja. Pod budynkiem studia koczował tłum rozentuzjazmowanych nastolatek, zapatrzonych w Jana. Policja musiała regulować ruch, służby medyczne z trudem radziły sobie z przypadkami omdleń.

Wraz z premierą „Domu na Żelaznym Wzgórzu” wznowiono także „Opactwo”, a Jan Stanisław awansował na pierwsze miejsce gwiazdkowego rankingu. Obydwie książki stały się szeroko rozpoznawalne, a historie na temat Autora odbijały się szerokim echem, choć pisarz przestał wypowiadać się dla prasy. Wydawnictwo urosło w siłę, sumy zgromadzone na koncie Jana przyrastały lawinowo. Legenda Autora stawała się faktem, współmiernie do fortuny. Sam Jan z ironicznym uśmieszkiem wracał myślami do lat, gdy na porządny garnitur wydawał cały zarobek z pracy na budowie. W tym czasie pozwalał sobie na różne luksusy. Przeżył kilka romansów z gwiazdami popkultury, które mu się podobały. Wybierał osoby obojga płci, zawsze ładne, zawsze kontrowersyjne i zawsze słabe psychicznie, a ponadto sumiennie dbał, żeby historia jego podbojów trafiła do mediów. Na koniec, nie afiszując się tym zbytnio, przespał się też z szefową, bo wiedział, że romans z nim jest jej marzeniem od czasu ich – rzekomo – pierwszego spotkania. Był to też dyskretny odwet za to, że mimo kilkuletniej współpracy nie rozpoznała w nim chłopaka, który kręcił się za nią w czasach studenckich. Po doskonale zaaranżowanej fabule, jaką była spędzona razem noc, kobieta nigdy już nie miała odnaleźć się w normalnym świecie. Wkrótce rozwiodła się z mężem, porzuciła dzieci, zrezygnowała z pracy w wydawnictwie i skończyła jako osoba głęboko nieszczęśliwa, pogrążona w chronicznej depresji, średnio znana i sporadyczna autorka paranormalnych romansów.

Efekty działań Autora były zatem długoterminowe i destruktywne. Ludzie popełniali najróżniejsze rzeczy pod wpływem kontaktu z nim i z jego legendą. Sypiał z nastoletnimi fankami, jak i z paniami w podeszłym wieku, jeśli tylko wydawało mu się to korzystne z punktu widzenia autokreacji. Rozkochiwał w sobie, samą tylko rozmową, poetów i pisarzy. Bywał niedostępny i okrutny, bywał też łatwy i zmysłowy. Pisał siebie jak kolejną książkę. Zwroty akcji mnożyły się i duplifikowały. Był swoim najważniejszym projektem.

W kolejnym roku ukazała się trzecia, najsłabsza część dziejów Tomasza i Magdaleny, zatytułowana „Cmentarz w Utopcach”. Ckliwe zakończenie i odcinanie kuponów od dwóch poprzednich tomów przeszło prawie niezauważone, ponieważ postać Autora, który literacko w zasadzie już się wypalił, przesłoniła merytoryczną wartość dzieła. Za ogromną, owianą tajemnicą sumę, Jan Stanisław sprzedał prawa do ekranizacji cyklu. Na billboardach pokazywał publiczności ponurą, wyostrzoną twarz, coraz bardziej przypominającą oblicze trupa. Zapuścił brodę a la Hemingway. Do prasy przedostawały się – subtelnie zaaranżowane – plotki o ryzykownych zachowaniach podejmowanych przez Autora, o jego skłonnościach samobójczych i homoseksualnych, zamiłowaniu do sportów ekstremalnych, o przyjmowanych bez umiaru używkach, wreszcie o orgiach. Równocześnie w nielicznych wywiadach autor jawił się jako osoba porażająco wręcz inteligentna, oczytana, błyskotliwa, zdystansowana do swojego życia i jak zawsze – odrobinę nonszalancka. Krytyka jednak powoli zaczynała się pastwić nad ostatnim dziełem Jana, pojawiały się głosy negujące wartość tekstu, wątpliwy suspens, ckliwy romantyzm, wtórność, niechlujne pisarstwo. W grudniu autor pobił wszelkie dotychczasowe rekordy, kasując astronomiczną sumę za ostatni tom oraz za zbiorcze wydanie trylogii. Wziął też udział w kampanii reklamowej jednej ze snobistycznych odzieżowych marek, sprzedających garnitury. Zatrudnienie pisarza było w historii firmy działaniem bez precedensu, ale opłaciło się.

Cztery lata po pamiętnej, pierwszej wizycie w wydawnictwie, w momencie gdy zgromadzona fortuna przekraczała wszystko, co udało się osiągnąć razem wziętym polskim literatom ostatniego stulecia, Jan przystąpił do realizacji finałowego aktu swojego wielkiego planu. Media zalały fale pogłosek o złym stanie psychicznym Autora. Pozwolił sobie nawet na pojawienie się publicznie w stanie wskazującym na upojenie alkoholowe (bardzo długo trenował przed lustrem, nie chciał bowiem wydać się śmiesznym czy zasługującym na litość). Pokazał się zatem w telewizji z lekkim i niedbałym zarostem, z posklejanymi, tłustymi włosami i w garniturze o rozmiar za dużym, wyraźnie wskazując na własne osłabienie. Mówił też jak gdyby od rzeczy, wtrącając kwestie niby to poetyckie, ale nawiązujące twardo do granic życia i śmierci oraz do idei samobójstwa. Oczy miał zmrużone, a cerę ziemistą. Z pozoru bezwiednie bawił się obrączką zawieszoną na złotym łańcuszku na wychudłej szyi.

W tym czasie pod bramą jego domu w namiotach lub wprost na ziemi koczowały zapatrzone w Autora nastolatki i młode kobiety, każdej nocy rozpalając ogniska, kadzidła, olejki i świeczki, opróżniając niezliczone butelki czerwonego wina i deklamując na głos fragmenty książek. Krążyły pogłoski, że sam Autor wieczorami przechadza się wśród młodzieży. Plotkowano, że wśród obnażających się pod bramą fanek jest kobieta, która była niegdyś jego wydawcą. Szeptano, że Jan Stanisław nie waha się współżyć z nieletnimi, płci oczywiście obojga – z tego powodu trafił nawet – ponoć – do aresztu, ale zarzuty wycofano. Podejrzewano, że wariuje, gdyż stracił wenę, że opuściła go na dobre jego boska, twórcza moc. Katolickie media coraz śmielej piętnowały Autora jako antychrysta, podkreślając satanistyczne wątki gotyckich powieści. Atmosfera gęstniała z dnia na dzień i z nocy na noc.

I wreszcie, w tym samym dniu, w którym złożył w wydawnictwie egzemplarz wywiadu-rzeki z samym sobą (przeprowadzonego przez wymyślonego dziennikarza, Bartłomieja Potoczka, który żył już wtedy własnym, sekretnym życiem), najpopularniejszy autor Rzeczpospolitej Polskiej, trzydziestosześcioletni Jan Stanisław Cesarz, popełnił samobójstwo, oddając pojedynczy strzał przez usta w głąb pięknej, diabolicznej czaszki pistoletem marki Glock. Znaleziono go nazajutrz, rzekomo nagiego, naszprycowanego narkotykami i otoczonego rozsypanymi malowniczo kartkami, wypełnionymi poetycką treścią. Niewyraźne zdjęcia przedstawiające boskie ciało, spoczywające w pozycji Chrystusowej na przepastnym łożu, przeciec miały za jakiś czas do prasy, po raz kolejny podkręcając sprzedaż książek.

Informacje o tragicznej śmierci trafiły na pierwsze strony wszystkich polskich gazet i nie schodziły z nich przez dłuższy czas. Ruszyło śledztwo, które wskutek braku dowodów na cokolwiek innego niż samobójstwo skończyło się dość prędko. Najszerzej dyskutowanym efektem zgonu literackiej ikony była iście bajroniczna fala samobójstw nastolatek, zapatrzonych w swojego bohatera. W przeciągu pierwszego miesiąca naliczono osiemdziesiąt zgonów związanych z tym wydarzeniem, a do końca roku liczba przekroczyła tysiąc. Pośmiertna publikacja wywiadu z pisarzem stała się sukcesem finansowym przekraczającym wszystko, co ten  osiągnął za życia. Nihilistyczny i błyskotliwy wywiad był – zdaniem krytyków – pierwszym prawdziwym wglądem w utraconą już wielką i skomplikowaną osobowość twórcy. Niektóre fragmenty z miejsca stały się rozpoznawalnymi cytatami, trafiły na koszulki i podlegały nieustannemu cytowaniu. Wizerunek pisarza, nazywanego nowym Kurtem Cobainem – a do wyboru było wiele pięknych, stylowych portretów, wykonanych za życia, z których najsilniej w kanon wpisał się ten en face, z czarnym kotem siedzącym na ramieniu Autora i owijającym jego szyję ogonkiem – także został popkulturowo utrwalony. Prawa do ekranizacji trylogii odkupiła od firmy polskiej firma amerykańska, ukazał się tomik wierszy, poskładany z napisanych przed śmiercią notatek, powstał także komiks opowiadający o życiu i legendzie samego Jana Stanisława, zatytułowany „Śmierć Cesarza”.


Nadeszła wiosna. Bartłomiej Potoczek, postawny mężczyzna w średnim wieku, kryjący oczy za ciemnymi okularami, ogolony na zero, by w ten sposób zamaskować powiększającą się łysinę, ubrany w bezkształtne sportowe dresy, ale mimo tego niezaprzeczalnie przystojny; innymi słowy, człowiek, w którym tylko najbardziej dociekliwi dostrzegliby jednego z najbogatszych Polaków, wsiadł na pokład prywatnego odrzutowca, by odbyć z dawna wymarzoną i wyczekiwaną podróż dookoła świata. Nie planował już nigdy wracać do tego kraju.