DRAMATIS PERSONAE

DRAMATIS PERSONAE




Pirjo Lehtinen - wielbicielka gorących napojów, szczególnie herbaty, kawy i czekolady. W wolnych chwilach zajmuje się spaniem.



R.I.Prescott - domowa bogini researchu.



Lewis Oliver - lubi słuchać gry na akordeonie i trzasków bata. Tresuje bestie w swojej głowie i wypuszcza je na papier.




niedziela, 7 października 2012

Hejterzy


Pirjo Lehtinen

Actions are the seed of fate deeds grow into destiny.
Harry S. Truman



Coś nabrzmiewało w tym wielkim brzuchu, tężało, rosło, ścinało się jak galaretka. Pracowało zawzięcie i niezrozumiale. Nie dzieliło się z nikim swoimi planami. Od czasu do czasu burczało, aż podskakiwaliśmy, dźwięk rezonował w przepastnych korytarzach, naprężał i kurczył mięsne ściany z wyżłobionym wzorem żył.
Tak więc byliśmy w paszczy potwora, a nawet niżej. Do burczenia dołączyło chlupotanie, maszerowaliśmy trzeci dzień i nieustannie marzyłem o kaloszach. Ktoś powiedział, chyba Andrew, że pływanie w jedzeniu było jego marzeniem od dzieciństwa. Dwie rzeczy, które lubił najbardziej. Wyglądał jak kupka nieszczęścia, ale żarty jeszcze się go trzymały. Zaśmialiśmy się ponuro, podtruci gazem pykającym wciąż na powierzchni cieczy; ciche, nieustanne pyk-pyk.

A zaczęło się tak niewinnie…

***

Sami się o to prosili. Dzieciaki nie łapiące aluzji, nie rozumiejące, kiedy pochylić głowę i schować te swoje durne, nieogarnięte twarze, ukryć je, zanim się zaczną prosić o cios z liścia, taki, który choć na chwilę przywoła na facjatę cień emocji. Kurduplowaci chłopcy snujący się pod ścianami, przypominający plamy gówna, mięknące w swoich rozciągniętych, przypadkowych ciuchach. Dziewczyny noszące na twarzach brzydkie okulary i unikatowe konstelacje pryszczy, dziewczyny z lekką nadwagą, pachnące szarym mydłem. Andrew mówił na nie „rozmemłane”. W zasadzie uważam, że robiliśmy im przysługę. Ich ciała… w stanie surowym w ogóle nie miały koloru ani kształtu. Jedyny ratunek to siniaki i nabijanie guzów na nieforemne czaszki. Ale najgorsze wydawały się gęby, gęby półgłówków, jakby tam w środku nikogo nie było. Jakby to trzeba z nich dopiero wycisnąć, kopniakiem, pięścią, mocniejszym szturchnięciem. Twarze tężejące od napięcia, od niemożliwego umysłowego wysiłku, gdy na horyzoncie pojawiał się któryś z nas. Powiedzmy sobie szczerze, całe to stadko… nasza obecność definiowała ich, formowała, nadawała sens ich szkolnej egzystencji. Tak naprawdę żyli tylko w chwili, gdy orientowali się, że są sam na sam z nami w ciemnym zaułku szatni albo w pustej toalecie. Gdy objawiało się im znienacka, że mają: drżące mięśnie, serca pompujące ociężałą krew, zadyszkę. Gdy stawały im na ciele wszystkie wątłe włoski i patrzyli na nas, sparaliżowani, bez mrugnięcia, zwierzęta zastygłe na celowniku myśliwego. Wtedy byliśmy, jak to się mówi, alfą i omegą. Panami sytuacji, prawie jak bogowie. Przedstawienie zaczynało się od razu, każdy znał swoje miejsce. Mogliśmy kopać, bez opamiętania kopać miękkie ciała, zwinięte do pozycji embrionalnej. Patrzeć, jak puszczają soki; łzy, ślina, mocz, czasem krew. Słuchać zapewnień, jęków, modlitw, całego tego bełkotu. Albo wcale nie słuchać, tylko od razu przywalić tak, że odechciewało im się z nami dyskutować. Jak nikt inny umieliśmy także wymusić i upokorzyć.

Było nas trzech, Andrew, Ricky i ja. Tamtego roku niepodzielnie rządziliśmy w szkole publicznej Black River High. Nie byliśmy dumni z tego co robimy, ale prawie. W poprzednich latach był to sposób żeby nie skonać z nudów, lecz w końcu dręczenie dzieciaków dla sportu przestało nas zadowalać. Wtedy pojawiło się coś nowego – poczucie misji. Chcieliśmy ich obudzić, choć na chwilę poczuć, że w dupnej dziurze zwanej szkołą znajduje się jeszcze jakaś inteligentna forma życia poza nami. Wierzyliśmy, że „coś tam jest”, coś ukrytego pod pseudonaukowym bełkotem nauczycieli i ciepełkiem spoconych ze strachu uczniowskich rąk. I to nakręciło rzeczy do właściwego poziomu. Trwał ostatni rok szkoły, jeden ruch dzielił nas od całej reszty dalszego życia, od opuszczenia na zawsze tej wszawej miejscówki. 

Żyło nam się dość przyjemnie. Lekcje mieliśmy odrabiane przez kujonków, którzy łudzili się, że „system przysług” zapewni im bezpieczeństwo. Jedliśmy, na co tylko nabraliśmy ochoty. Mogliśmy przebierać w telefonach, komputerach, gadżetach. Nasz „fundusz powierniczy” rósł z każdym dniem, bo żaden dzieciak nie umknął przed obowiązkiem regularnego opłacania haraczu za pobyt w szkole. A jeśli ktoś nie miał kasy, mógł wykonać dla nas przysługę – mieliśmy wiele pomysłów. Problemy rozwiązywaliśmy na bieżąco. Nauczyciele lubili nas – słyszeli o nas wiele dobrego od swoich innych uczniów, więc zupełnie nie musieliśmy się nimi przejmować.

Był jeden wyjątek. Profesor Ambrose, nauczyciel geografii. Tamtego roku zauważyliśmy, że gdy tylko mijamy go na korytarzu, zaczyna od niego cuchnąć strachem. Podniecający zapach, który znaliśmy ze świeżo wypucowanych, młodzieńczych ciał, dobiegał teraz spod groteskowych swetrów i zbyt mocno ściśniętego krawata dorosłego. Czyżby bał się właśnie nas? Profesor był chorobliwie otyłym kolesiem w średnim wieku, z przerzedzonymi włosami i okularami o nieprawdopodobnie grubych szkłach, przypominających dna słoików. Był bardzo wysoki, ale w zasadzie, gdy się patrzyło na niego, jedyne, co się widziało, to wylewająca się zewsząd słonina; zwały tłuszczu, które usiłował zamaskować workowatymi ubraniami. Gdy się odzywał, mówił bardzo cicho i niezrozumiale, co sprawiało, że na jego lekcjach wszyscy zajmowali się swoimi sprawami. Szybko doszliśmy do wniosku, że jest idealną ofiarą. Nikt nie traktował go poważnie, więc nie mógł nam nic zrobić, prawda?

Zaczęliśmy od rzucania kulkami papieru, jazda testowa. Potem obciążaliśmy je gumą do żucia, żeby się ładnie przyklejały. Później Andrew trafił go ogryzkiem w twarz: zero reakcji. Profesor jakby chował się w sobie, choć to oczywiście było trudne przy jego masie. Rysowaliśmy kredą serduszka na krześle, które zawsze było dla niego za małe, i na którym siadał z wysiłkiem, poprzedzonym charakterystycznym stęknięciem. Potem paradował po korytarzach z obrazkiem odbitym na spodniach, nieświadomy i zupełnie bezbronny. Nagraliśmy to jego stęknięcie i zmontowaliśmy całkiem zabawny porno-klip, który zawisł na Fejsie i w paru innych popularnych serwisach. Obrazek stał się hitem Naszym następnym krokiem był filmik, na którym zwały tłuszczu Ambrose’a podskakiwały w rytmie dyskotekowego kawałka o seksie. Założyliśmy kolesiowi profil randkowy, a potem jeszcze jeden, na stronie dla pedałów. Wszędzie podaliśmy jego numer telefonu i adres. Po tej ostatniej akcji niektórzy nauczyciele zaczęli patrzeć na Ambrose’a ze znaczącymi uśmieszkami, coś musiało do nich dotrzeć. Inni uczniowie poszli w nasze ślady: ktoś włożył profesorowi psie gówno do nieodłącznego neseserka, ktoś inny zapchał klejem dziurki od klucza w drzwiach samochodu. Ale profesor nie reagował, na lekcje przychodził zgarbiony, jak zwykle cuchnący strachem, pokorny. Przez całą lekcję wpatrywaliśmy się w jego przetłuszczone włosy, w oczy ukryte za denkami okularów, w małe usta opowiadające o górach, rzekach, krainach których nie mieliśmy najmniejszej ochoty poznawać. Próbowaliśmy wszystkiego, ale nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Każdy uczeń, każdy dzieciak załamywał się po paru tygodniach zabawy. Profesor Ambrose był inny. W jakiś sposób prowokował nas swoim zachowaniem. Chcieliśmy dotrzeć do granicy, do momentu, kiedy leży pod ścianą, złamany psychicznie, roztrzaskany na kawałeczki. Pragnęliśmy rozpoznać w jego zachowaniu mechanizm, który znamy. Dostrzec w jego oczach coś prawdziwego, choćby nawet cierpienie. Z każdym dniem pożądaliśmy tego bardziej.

W piątki profesor prowadził lekcje do późna, połowa klas stała już zamknięta, nie było innych nauczycieli. Ostatnią godzinę nazywano karną rundą dla osób skazanych dyscyplinarnie; tym razem nie było rekrutów, więc Ambrose siedział w pustej sali. Obowiązkowy aż do ostatniej chwili, działało nam to na nerwy. Często spędzał czas w szkole, nie miał przecież innego życia. Kto normalny chciałby tak marnować weekend? Tamtego dnia wieszaliśmy na terenie szkoły nekrologi z jego nazwiskiem, chcieliśmy, żeby je zobaczył, gdy tylko opuści swoją geograficzną jaskinię. I wtedy przez szybkę w oknie sali zauważyliśmy, że profesor uciął komara. Kuriozalnie oparty o poręcz krzesła, pochrapujący z rozchylonymi ustami. Takiej okazji nie mogliśmy przegapić. Cóż, sam nas sprowokował. Sam się prosił…
Ricky przypomniał nam, że tuż obok wejścia na podłodze leżą pozwijane mapy, zniszczone i wyblakłe; zwoje, których Ambrose dotąd nie wyrzucił. Andrew szepnął, że będą się palić jak liście, że „wykurzymy tłuściocha” i dla wzmocnienia efektu zagrzechotał pudełkiem papierosów, w którym znajdowała się także zapalniczka. To było piękne, poczuliśmy podniecenie takie samo jak lata temu, gdy pierwszy raz chłopiec starszy od nas objął głowę rękami, zwinął się na podłodze w pozycji embrionalnej i zaczął trząść. Całe moje ciało naprężyło się, serce uderzało raźniej, zrobiło się gorąco.


Pstryknięcie, i jeszcze raz. Niebieski płomyk wpełzający na papier, ostrożnie. Andrew próbował przyspieszyć i przesunął mapę w głąb stosiku… poruszyła kolejne. Jedna z dymiących rolek z szelestem zsunęła się na podłogę. Potoczyła się w głąb sali. Pobiegłem ją zatrzymać, zaczęła się rozwijać, ukazując herbacianą Afrykę, zjadaną teraz od strony Sahary przez głodny, jaskrawy płomień. Za pierwszą mapą toczyły się kolejne. Rzuciliśmy się na podłogę, żeby je zatrzymać.
– Co wy tu robicie, chłopcy? – odezwał się głos za naszymi plecami. Zamarliśmy, bo brzmiał o wiele mocniej i głośniej w tej pustej klasie niż kiedykolwiek wcześniej podczas lekcji. Odwróciliśmy się. Profesor Ambrose stał tuż obok, a w zasadzie nad nami. Potężna postać z jeszcze większym cieniem, pokrywającym biurko, tablicę i połowę ściany. Cień… drżał w płomieniach rozkwitającego pożaru. I było z tym cieniem coś zdecydowanie nie tak.
– Nic specjalnego, panie psorze! – zawołał butnie Andrew, ale nawet ja zauważyłem, że łamał mu się głos. Profesor jak gdyby jeszcze urósł, gdy tak stał nad nami. Okulary zsunęły mu się na sam czubek nosa. Wydawało się, że zaraz stanie się coś strasznego. Ale nauczyciel tylko wyjął z ręki Andrew nekrolog, którego nie zdążyliśmy przykleić.

– Co to jest? – spytał, skupiając wzrok na kartce papieru. Z wysiłkiem. Okulary ostatecznie zsunęły się i spadły na podłogę, odbijając się od wydętego brzucha. W powietrzu zgęstniał dym, a cień profesora rósł, aż pochłonął nas wszystkich. Zaczęliśmy się krztusić, łzawiły mi oczy, ale to, co zobaczyliśmy, było wyraźne i prawdziwe, choć tak nieprawdopodobne: niewielkie usta profesora otwierały się, szerzej i szerzej. W jednej chwili stały się większe niż cała jego twarz, usta z pokruszonymi ciemnymi zębami, z ogromnym językiem rozwijającym się w naszym kierunku jak dywan. Wnętrze było ciemno-czerwone i pulsujące, i wtedy profesor wziął głęboki oddech, który niczym wlot odkurzacza porwał nas z ziemi prosto do środka szeroko otwartej, monstrualnej paszczy. Znaleźliśmy się w tunelu o śliskich ścianach, zaciskających się co chwilę, popychających nas w głąb. Andrew krzyczał, ja chyba też, bo każdy spazm miażdżył nam kości i utrudniał oddychanie. W końcu tunel zrobił się szerszy, zaczęliśmy płynąć w dół, w głąb, ale zanim zdążyliśmy poczuć się pewniej, usłyszeliśmy dźwięki wodospadu. Tylko że woda… nie była wodą, lecz śluzem, i to gorącym jak samo piekło. Cuchnącym jak śmietnik w upalny dzień. Ślizgaliśmy się coraz szybciej i nagle – upadliśmy wprost w przepaść. Spadaliśmy aż uderzyliśmy w taflę – w powierzchnię wody. Z tym, że to nie była woda, lecz zupa odpadków, z bąbelkami duszącego gazu wybuchającymi na powierzchni, z ogromnymi i na wpół tylko strawionymi resztkami jedzenia. Zewsząd, wręcz namacalnie, atakował nas odrażający fetor. Gnilny odór, jakby to nie były resztki, lecz szczątki.
Tak więc byliśmy w brzuchu potwora, dryfując w wielkim worku pełnym organicznej zupy, w przepastnych, gorących jaskiniach i wilgotnych korytarzach. Wyczerpani, zmaltretowani, słaniający się z bólu. Na wpół żywi, na wpół struci.

***

Coś nabrzmiewało w tym wielkim brzuchu, tężało, rosło, ścinało się jak galaretka. Pracowało zawzięcie i niezrozumiale. Nie dzieliło się z nikim swoimi planami. Od czasu do czasu burczało, aż podskakiwaliśmy, dźwięk rezonował w przepastnych korytarzach, naprężał i kurczył mięsne ściany z wyżłobionym wzorem żył. Czas także na przemian rozciągał się i ściskał, ale dzięki zegarkowi na przegubie Andrew wiedzieliśmy, że minęły już prawie trzy dni.
I było to niewidzialne coś. Coś, co obserwowało nas z dystansu, z samego dna, ale dopiero gdy Ricky zaczął bezmyślnie ciskać w ciemność jaskini drobniaki znalezione w kieszeni, ruszyło przez odpadki, przemieściło się pod powierzchnią w naszą stronę. Dopadło nas. Andrew wrzasnął, jakby go obdzierano ze skóry i zniknął w głębinie. Niewiele myśląc, zanurkowałem. Ciecz, która wdarła mi się do nosa, miała konsystencję gładkiego kremu albo raczej – gdy już dostała się do oczu – oliwy, rozpalonej i żrącej. To nie była zwykła zupa, lecz kwas, chemiczna reakcja zachodząca w trzewiach bestii. Złapałem Andrew sięgając na oślep, wkładając rękę do garnka z wrzątkiem, a wtedy coś jakby ramię, ogromne i twarde, sięgnęło ku nam. Usłyszałem odgłos klaskania, a dopiero potem poczułem szarpnięcie. Gigantyczne szczypce przyciągnęły Andrew, wykonały ruch i nogi mojego kumpla zostały obcięte w jednej sekundzie. Ciachnięte równo tuż powyżej kolan. Zanim zdążyłem otrząsnąć się z szoku, potężne ramię zmutowanego skorupiaka zaatakowało mnie od tyłu i wyszarpało kawał ciała. Zwinąłem się z bólu. Stwór wycofał się tylko po to, by znów szarżować. Krzyk Ricky’ego zapamiętam na zawsze. Była tylko jedna droga ucieczki – w głąb.


Krwawiliśmy z ran zadanych przez szczypce, piekły, jakby zostały zainfekowane. Andrew czołgał się po gąbczastym dnie, ciągnąc za sobą kikuty nóg, z których wypływała ciemna ciecz, Ricky dosłownie stracił twarz, ja miałem wyrwany kawałek pleców. Na brzegach rany pieniły się bąble trucizny, czułem, że słabnę, kręciło mi się w głowie. Pełzliśmy. Za nami pełzło to coś, chrzęszczące i niebezpieczne, głodne. W końcu opadliśmy na dno dna, do miejsca, gdzie w gęstniejącej ciemności wyczuliśmy coś na kształt korka, tyle że nie przypominał wylotu wanny. Wsunięcie tam ręki wymagało siły. Powietrze cuchnęło, otaczały nas zestalone masy jedzenia. A jednak parliśmy do przodu. Przeciskaliśmy się przez mały, zaciśnięty otwór, na zewnątrz, całkiem pokryci błotem. Tylko że to nie było błoto.

Bestia wydalała nas z mozołem.

***

Obudziliśmy się w szpitalu, szybko dochodziliśmy do siebie. Historia trafiła na usta całej szkoły: trzech uczniów i nauczyciel zaczadzeni dymem podczas przypadkowego pożaru, znalezieni dopiero po weekendzie i cudownie odratowani. Profesor Ambrose poszedł na zwolnienie i już go nie spotkaliśmy. Zbliżał się koniec roku, ostatnie dwa miesiące minęły błyskawicznie, nie mieliśmy ochoty na nowe figle. Nie rozmawialiśmy o przerażającym, wspólnym śnie. Black River High gładko wypuściła nas na zewnątrz, nauczyciele potraktowali pobłażliwie podczas końcowych egzaminów, byliśmy przecież fartownie ocalonymi bohaterami. Krążyła plotka – zgadnijcie, kto ją rozpuścił – że to dzięki nam nauczyciel przeżył. Byliśmy młodzi i niewinni, zaczynała się cała reszta naszego życia; moment, na który tak długo czekaliśmy, zabijając czas. Wydawało się, że szkoła nie pozostawi na nas śladu.

***

Zaraz na początku wakacji zdarzyło się jednak coś, co nas zaniepokoiło. Nekrolog wiszący na każdym słupie i każdej tablicy w miasteczku. Tym razem to nie był żart: profesor Ambrose zmarł. Nie chciało nam się iść na pogrzeb, mieliśmy już inne priorytety, jednak w małym miasteczku wieści rozchodzą się błyskawicznie, więc mimochodem dowiedzieliśmy się, co mu dolegało. Okazało się, że od wielu, wielu lat nauczyciel zmagał się z bolesnym nowotworem – rakiem odbytu. Przyznaję, że na swój sposób poczuliśmy się nieswojo, przypominając sobie szkolne wybryki, a także ten dziwaczny, kolektywny sen. Ale tak naprawdę spanikowaliśmy dopiero po wakacjach.

Pierwszy zachorował Andrew.