DRAMATIS PERSONAE

DRAMATIS PERSONAE




Pirjo Lehtinen - wielbicielka gorących napojów, szczególnie herbaty, kawy i czekolady. W wolnych chwilach zajmuje się spaniem.



R.I.Prescott - domowa bogini researchu.



Lewis Oliver - lubi słuchać gry na akordeonie i trzasków bata. Tresuje bestie w swojej głowie i wypuszcza je na papier.




czwartek, 22 września 2011

Kilim

R.I.Prescott

Do wynajętego domku Szewczenko dotarła późnym wieczorem. Z samego rana była umówiona z doktor Katoną, terapeutą w Zakładzie Psychiatrycznym w Arló. Zanim poszła spać, przejrzała raz jeszcze akta dotyczące Pétera Balogh'a, głównego powodu jej przyjazdu. Następnego ranka obudziła się przed świtem, zrobiła poranną gimnastykę, potem wzięła zimny prysznic. Na śniadanie zjadła jajecznicę z kiełbasą. Ubrała się w wygodne spodnie i sweter, zapakowała do torby dokumenty i wyszła z domku. Szeroka, udeptana droga prowadziła przez las, wychodząc wprost na jezioro, w którym jak w lustrze odbijało się poranne słońce, chmury i okoliczne wzgórza. Nad brzegiem osiem budynków otaczało centralnie ulokowaną białą willę, wybudowaną zgodnie z tradycyjną dla tego obszaru Węgier architekturą. Ośrodek był ogrodzony wysoką siatką, ale jedynie ona przypominała, czym był w istocie.
Przy bramie czekał na nią profesor Kende Farkas, dyrektor Sanatorium; tak okoliczni mieszkańcy nazywali to miejsce. Szewczenko ceniła tego pulchnego, niewysokiego mężczyznę o zagubionym spojrzeniu krótkowidza, zwłaszcza, że pod maską jowialnego starszego pana krył się chłodny i bardzo skuteczny profesjonalista. Profesor przywitał ją skinieniem głowy, gestem ręki zaprosił dalej, przy okazji wyjaśniając, że doktor Katona prowadzi poranną sesję z pacjentem, wobec tego spotkanie się przesunie i zaproponował kawę w jego gabinecie. Główną aleją otoczoną świerkami skierowali się w stronę białego budynku.
Profesor wpuścił ją do swojego gabinetu, sam poszedł, jak to ujął, zorganizować kawę. Czekając, poświęciła czas na przyjrzenie się kilimowi zawieszonemu na południowej ścianie. Kilim przedstawiał izbę z oknem, a w niej trzy tkające kobiety, czarno- rudo- i jasnowłosą, wszystkie o niezwykle niebieskich oczach. Farkas, wróciwszy z tacą, na której stał dzbanek, dwie filiżanki, talerz biszkoptów, cukierniczka i mlecznik, zauważył jej spojrzenie i uśmiechnął się pod nosem. Postawił tacę na stoliku przy fotelach, w których usiedli. Przez duże okno wykuszowe Szewczenko mogła obserwować przebywających na terenie zakładowego ogrodu pensjonariuszy. Jedna z pacjentek, drobna staruszka o białych włosach, stojąca blisko brzegu jeziora, jakby czując jej wzrok, odwróciła się i przeszyła ją chłodem niewiarygodnie niebieskich oczu. Było w tym krótkim, ostrym spojrzeniu coś znajomego i jednocześnie niepokojącego, jakby ktoś nagle poznał wszystkie mroczne zakamarki jej duszy. 
- Himes Pataki – wyjaśnił Farkas, widząc jej zainteresowania starszą kobietą. - Jedyna ocalała z masakry, która wydarzyła się wiele lat temu. Ta sama, którą widzi pani na moim kilimie. Zresztą kilim jest, między innymi, jej dziełem właśnie.
Otrząsając się z niemiłego wrażenie, spojrzała zaciekawiona, więc kontynuował:
- Pamięta pani, opowiadałem o Natorze Mészárosie, który przybył do Arló pod koniec 1920 roku i wszyscy się zastanawiali, co taki człowiek może chcieć robić w takiej dziurze jak ta. Mészáros był odludkiem, krążyły legendy o jego nieprzyjemnym charakterze i tajemniczych gościach odwiedzających jego dom oraz oczywiście o niezwykłym bogactwie.
- Pamiętam, powiedział pan też, że cały jego dom został zalany wodami jeziora, a po Mészárosie ślad zaginął i nikt go nawet nie szukał. Czyżby minął się pan z prawdą, profesorze?
- Nie do końca, droga pani, nie do końca, po prostu zostawiłem najciekawsze kąski na koniec. Otóż nasz tajemniczy Mészáros do Arló nie przybył sam, a z trzema siostrzenicami Himes, Csillą i Ibolyą.
W nagłym zrozumieniu podniosła rękę do twarzy, spoglądając jednocześnie na kilim, a Farkas roześmiał się tak zadowolony, że aż klasnął w ręce. Pochyliła się lekko ku niemu.
- Proszę opowiadać dalej, jestem zaintrygowana, masakra? Kroniki Arló nie wspominają o żadnym tego typu zdarzeniu.
- Tak jak mówiłem, Mészáros nie był lubianą postacią w miasteczku i ludzie stronili od niego i jego domu, ale tak naprawdę powodem ludzkiej niechęci były siostry. Myślę, że główną przyczyną była ich choroba.
Podniosła pytająco brew, więc pospieszył z wyjaśnieniami.
- Cierpiały, teraz to jasne, na zespół Aspergera, były po prostu autystyczne. W tamtych jednak czasach nie znano tej choroby, nie rozumiano jej i obawiano się. Rzeczywiście ich kontakt ze światem był bardzo ograniczony. Radziły sobie z codziennymi czynnościami, ale nie potrafiły się komunikować z otoczeniem. Mam wrażenie, że przemawiały do świata poprzez swoje kilimy. Największy pokój w południowo-zachodniej części domu został zamieniony na warsztat tkacki z trzema krosnami. Spędzały głównie czas w warsztacie, tkając. Każda z nich miała swoje kolory nici, których używała, każda z nich tkała swój fragment wzoru. Tworzyły niesamowite obrazy, jak sama może się pani przekonać, choć ludzie, która czasami pracowali w tamtym domu, mówili, że tkaniny są przeklęte, a siostry są wiedźmami. Przypuszczam, że fakt, że każda z nich miała inny kolor włosów i wszystkie miały to samo przeszywające beznamiętne spojrzenie błękitnych oczu tylko wzmagało te uprzedzenia.
Na chwilę zamilkł wpatrując się intensywnie w kilim, aż Szewczenko zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie widzi tam czegoś innego niż trzy długowłose tkające kobiety w izbie z oknem. Potem podjął opowieść.
- Wuja sióstr poznałem na początku 1925 roku, byłem wówczas młodym psychiatrą i przyznam, że ich przypadek bardzo mnie intrygował. Dowiedziałem się wtedy od niego, że ojciec zaginął bez wieści po urodzeniu się najmłodszej córki, a matka niedługo po tym popełniła samobójstwo. Mészáros zaopiekował się dziewczynkami, i po jakimś czasie postanowił wyjechać z nimi na wieś i pozwolić im w spokoju dorastać.
- To niezwykłe z jego strony – zauważyła powątpiewająco. Farkas znowu klasnął w ręce i zaśmiał się.
- Pani Nataszo, za to panią cenię, za to, jak pani doskonale rozumie ludzką naturę. Mészáros robił niesamowite kokosy na kilimach sióstr, ci wszyscy tajemniczy goście to kupcy zabijający się o możliwość kupienia cudownych dzieł sióstr Pataki, więc plotki o jego bogactwie miały realne podstawy. Interesy szły mu doskonale aż do wiosny dwudziestego siódmego.
Znowu zamilkł, a potem jakby z pewnym trudem podjął opowieść.
- To był piękny słoneczny kwietniowy dzień… – tu stracił swój ton beznamiętnego narratora. – Pani Nataszo, sama pani wie, że wiele w swoim życiu, szczególnie w pracy, widziałem strasznych rzeczy, ale nic nie zapadło mi tak w pamięć jak tamten dzień. To ja znalazłem powieszone starsze siostry na werandzie domu. Csilla, Ibolya, o szyjach owiniętych sznurem splecionym z żółtej przędzy, ich sine twarze, obrzękłe, z wywieszonymi językami, z wybałuszonymi oczami. Potem, w korytarzu natknąłem się na zmasakrowane w niepojęty sposób zwłoki Meszerosa. Pobiegłem do warsztatu. Wszystkie ściany poza jedną były czarne. Himes klęczała w rogu i zamalowywała pozostałą jasną przestrzeń. Ale wie pani, w tym wszystkim najbardziej przerażające wrażenie robił roztrzaskany na kawałki warsztat. Jeszcze do tej pory mnie prześladuje w snach.
- Ale co się tam stało? Jakim cudem nikt się o tym nie dowiedział?
Doktor spoglądał w jezioro. Pamiętał, jak bardzo źle spał tej nocy, jak śnił o wielkim krośnie, tkających siostrach i obrazach wychodzących spod ich rąk pełnych krwi, ciemności, przesyconych złem, złotowłosa Himes tkała beznamiętnie obrazy śmierci. Zbudził się wtedy mokry od potu i niewyobrażalnego przerażenia. Odwrócił wzrok w kierunku Nataszy i opowiadał dalej, znowu pozbawionym emocji głosem:
- Nie wiedziałem, czy Himes była sprawczynią czy ofiarą i nie chciałem wiedzieć, zresztą w jej stanie i tak trudno byłoby dociec prawdy. Nie zgłosiłem tego nigdzie, ani nikomu. Siostry i ich wuja zakopałem w ogrodzie przy domu. Osunięcie się w tym czasie  wzgórza Csahó sprawiło, że dom Mészárosa zatonął w odmętach wody, jak i ślady tragedii, która się w nim wydarzyła.
- A co się stało z Himes?
- Umieściłem ją w zakładzie w Mikolcu, gdzie byłem terapeutą. Niestety zachowywała się bardzo agresywnie, więc trzeba było ją zamknąć w izolatce. Po wojnie spłonął zakład w Mikolcu i pacjentów, w tym Himes, przeniesiono do Arló. Kiedy Himes ujrzała jezioro uspokoiła się. Różne rzeczy się działy, kiedy przenieśli pacjentów z Miskolca, ale Himes w tym wszystkim pozostała niewzruszona i nietknięta. Od wielu lat stoi przy oknie czy też na werandzie lub nad samym brzegiem i patrzy w jezioro.
Szewczenko przyglądała się tej, być może okrutnej zabójczyni, być może niewinnej ofierze, która stała spokojnie, patrząc w dal, trzymając jedną dłoń przy twarzy, przebierając delikatnie palcami, w sposób często spotykany u autystycznych ludzi. Czuła, że coś jej umyka, coś nieuchwytnego, coś co przeoczyła. Farkas był za cwany, żeby tak po prostu wyznać swój słaby punkt. Zanotowała w pamięci, że trzeba będzie sprawdzić jeszcze raz wszystkie dokumenty i zapiski dotyczące Arló.
Na małym boisku przed domem, pielęgniarze razem z pacjentami kopali piłkę. Farkas zupełnie znienacka rzucił:
- Wie pani, w 1928 roku József Takács zdobył tytuł króla strzelców. 25 sezon Nemzeti Bajnokság to był sezon, pani Nataszo. Nie ma teraz takich piłkarzy jak wówczas.
- Nie wiedziałam, że jest pan fanem piłki nożnej, Kende?
Profesor w odpowiedzi uśmiechnął się i zaproponował:
- Myślę, że powinniśmy pójść do pana Balogh'a, sądzę, że jest pani ciekawa jakie postępy poczyniliśmy w jego sprawie. Katona jest naprawdę niezwykłym terapeutą.

Po odprowadzeniu Nataszy do pokoju Arty, Kende wrócił do swojego gabinetu. Zamknął za sobą starannie drzwi, usiadł na kanapie i spojrzał na wiszący na przeciwnej ścianie kilim. Dostał go od Himes, pamiętał ten mroźny dzień, temperatury spadły wówczas do dwudziestu stopni poniżej zera. Ledwo wtedy dotarł do domu Mészárosa. Kiedy odtajał w cieple, zajrzał do tkaczek. Csilla i Ebolya stały przy oknie, Himes podeszła do niego, spojrzała mu w oczy i z uśmiechem podała zrolowany gruby materiał. Zaraz potem wróciła do krosna, usiadła na ławce, stopami przestawiła nicielnice i skupiła się na przetykaniu złotej nitki wątku przez szarą osnowę. Lubiła jasne kolory.
Kilim znów był rdzawy, ciemny jak wtedy, jedynie włosy Himes lśniły słońcem. Siostry tkały swoje płótna w nieskończoność, niewruszenie. W oknie izby widział jezioro i coś jeszcze, coś mrocznego, zupełnie jak wtedy. Przypomniał mu się wierszyk z dzieciństwa…

Ruda wiedźma wiedźmi rdzawo
szare włókna znacząc krwawo
mroczna wiedźma wiedźmi wrogo
plącząc wszystkie nici srogo
biała wiedźma wiedźmi szczerze
barwiąc słońcem w dobrej wierze

na krośnie nici naprzemiennie
kolorami się przeplatają
kiedy trzy wiedźmy niezmiennie
ludzkie życia tkają.


Ronda


Pirjo Lehtinen

If all the world and love were young,
And truth in every shepherd's tongue,
These pretty pleasures might me move
To live with thee and be thy love.

The Nymph's Reply, Walter Ralegh

Kiedy byłem dzieckiem, imię Ronda budziło bardzo wyraźne skojarzenia. Pamiętałem  charakterystyczny śmiech rozlegający się w środku nocy pod moim oknem albo docierający z oddali, od strony promenady. Hałaśliwa dziewczyna. Dziewczyna otoczona chłopakami. Najpierw było ją słychać, dopiero potem – widać. Od swoich rówieśniczek różniła się wszystkim. Wiedziałem to nawet jako pięciolatek. Tlenione włosy, zbyt krótkie i poszarpane przez wiatr, w ustach papieros naprzemiennie z balonową gumą którą żuła ostentacyjnie i jakoś tak nieprzyzwoicie. Znali ją wszyscy. Gdy szła ulicą, mama mocniej chwytała mnie za rękę i przechodziliśmy na drugą stronę, udając że nic się nie stało. Tak samo robiły inne mamy. Odwracały wzrok. Szeptały. Krzywiły blade wargi w uniwersalnym wyrazie dezaprobaty. Ignorowały ją dzieci ze szkoły, bezimienna masa nieciekawych dziewcząt w mundurkach i chłopców o rozmytych twarzach, twarzach podobnych do siebie jakby były produkowane taśmowo. Tylko ojcowie, nasi ojcowie, nawet mój ojciec, oni lubili Rondę. Lubili o niej mówić, i na nią patrzeć. Na dźwięk jej imienia w oczach zapalały im się iskierki. Wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. Rumienili się jak młodzi chłopcy. Znali ją. Niektórzy zatrzymywali się, by z nią chwilę pożartować, a ona tak łatwo wybuchała śmiechem, trącała ich zaczepnie opaloną, chudą ręką, albo na moment opierała głowę na jednym czy drugim tatusiowym ramieniu, zawsze trochę na niby, w zabawie, nie całkiem serio. Lubiła mnie, i pewnie bym jej nie zapamiętał tak dobrze, gdyby nie fakt, że regularnie częstowała mnie gumą, i to był nasz sekret, ponieważ mama nie tolerowała gumy do żucia, uważając ją za wynalazek ordynarny i niebezpieczny dla zębów. Czasem spotykaliśmy Rondę w drodze do domu, gdy wracaliśmy z tatą od dziadków. Wtedy tata wybierał skrót, ocienioną ścieżkę na tyłach, pomiędzy żywopłotem a parkanem, niby poza zasięgiem spojrzeń, ale śmiechu Rondy nie dawało się z niczym pomylić. „Panie Martin…”- mówiła poufale, a on nachylał się w jej stronę, wyższy o dwie głowy, dorosły, schylał się, słuchał rzucanych lekko słów, półsłówek, ćwierćsłówek i stawał się na moment dzieckiem, grającym w jej grę. Nie było w tym nic złego, nic co zaniepokoiłoby chłopca, którym byłem wtedy.
A gdy poszedłem do szkoły, gdy sam wkroczyłem w światek koterii, gangów, przyjaźni i rywalizacji, jej już nie było. Niewyraźnie pamiętam dzień, w którym stała się- na chwilę- tematem rozmów kobiet. Mówiono „ta biedna dziewczyna”, mówiono „doigrała się”, wszyscy wzdychali, kiwali głowami, przyznając, że nareszcie w miasteczku będzie spokój. Potem przestali mówić.

Mijały lata, wspomnienie wyblakło, zastąpione przez obrazy z mojego własnego, rozkręcającego się życia. Gloria szkolnych zawodów sportowych, drobne kłamstwa, niesprawiedliwi nauczyciele, szkolne wycieczki, kumple; pierwsze, niezręczne kontakty z dziewczynami. Największą traumą tamtych dni był na pewno rozwód rodziców, i jego pokłosie: bunt wynikający z bezsilności wobec walącego się świata, świata pękającego od środka. W tle obracało się letargicznie, koliście nasze senne miasteczko, przyspieszające tylko w sezonie, obudzone do życia na kilka letnich miesięcy. Budziło się, by znów zasnąć i zamilknąć jesienią. A jednak wszyscy czekaliśmy na tych parę tygodni podczas których ulice ożywały, puchły od turystów a każdy dorosły mieszkaniec miał dodatkowa pracę: moja mama sprzedawała pocztówki na promenadzie, tata przyjmował wieczorne dyżury w studio fotograficznym. Te ich coroczne komentarze, wyświechtany żarcik, jacy to jesteśmy szczęśliwi, że nie musimy płacić za wyjazd nad morze, bo już tu jesteśmy. Nasze dzieci mają dzięki temu wspaniałe wakacje każdego roku, mówili. A do tego, gdy idą promenadą, są bezpieczne jak nigdy, pod czujnym okiem rodziców rozstawionych w strategicznych miejscach.

Skończyłem piętnaście lat i byłem prawie tak wysoki jak ojciec. Gdy patrzę na swoje zdjęcia z tamtego okresu widzę chłopca który rośnie, rozrasta się, zagarnia dla siebie całą przestrzeń. Nigdy wcześniej i nigdy później nie byłem równie pełen życia. Gdy szliśmy brzegiem morza, gdy frunęliśmy nad promenadą, w tych beztroskich latach ja i moi kumple byliśmy władcami świata. I właśnie wtedy, w zenicie witalnych sił, w apogeum dojrzewania, zdarzyła mi się najdziwniejsza i najstraszniejsza ze wszystkich historii.

Był słoneczny dzień, tak ładny, jak potrafią być tylko wakacyjne dni. Dzień niczym z pocztówek którymi handlowała mama, nieruchomy i błękitny. Nudziliśmy się nieco, ja, Karolek i Paul, włócząc się w poszukiwaniu atrakcji. Wtedy, pamiętam jak dziś, do naszych uszu dobiegł głos któremu towarzyszyły dźwięki gitary. Zaczęliśmy się rozglądać i przepychać przez gęstniejący tłum, to była główna arteria miasteczka, sklepy i restauracje, punkty widokowe, karuzela, automaty do gier. Na krawężniku pod supermarketem siedziała dziewczyna. Widok nie był może zaskoczeniem, miasto rokrocznie poddawało się inwazji różnego rodzaju muzycznych barbarzyńców, ale ta dziewczyna naprawdę była młoda, ledwo w naszym wieku, i śpiewała bardzo ładnie. Po namyśle uznałem, że nie mogła mieć więcej niż trzynaście lat.

Stanęliśmy dwa kroki od niej, nie znaliśmy tej piosenki, nie rozumieliśmy słów. Ale dziewczyna coraz mocniej przykuwała uwagę. Przyciągała nas jak magnes. Chuda i drobna, krótko ścięta, ubrana w jaskrawy, piankowy kombinezon do sportów wodnych, zsunięty z ramion i zwinięty w pasie, wyglądająca zasadniczo jak chłopak.

-Ej, jak masz na imię?- spytał Karolek, gdy tylko skończyła grać. Zmrużyła oczy, bo staliśmy pod światło, ale przysiągłbym, że spojrzała wprost na mnie, zanim, po zdecydowanie zbyt długiej chwili namysłu odparła:
-Ronda. A ty?
-Ronda- powtórzył Karol, smakując to słowo, był najśmielszy z naszej trójki, zrobił krok do przodu i kucnął obok dziewczyny, podając jej rękę- fajne imię. Gdzieś już je słyszałem. Ja jestem Karol.
-Jesteście stąd?- zapytała, on odpowiedział, i zaczęli rozmawiać, potem także i my zostaliśmy jej przedstawieni. Przedstawieni przez niego. Od pierwszej chwili zagarnął dla siebie dziewczynę, tak jak robił zawsze gdy spotkał taką, która mu się podobała.
Stałem nieco z tyłu, i jednym uchem przysłuchując się rozmowie pozwalałem, by przetoczyła się przez moją głowę fala wspomnień, wyzwolonych przez samo jej imię. W pierwszej chwili nawet nie pamiętałem, z czym mi się ono kojarzy, staroświeckie, dziwne, nie znałem przecież żadnej Rondy. A potem napłynęły obrazy, zapachy, dźwięki. Ciepły papierek z kostką balonowej gumy. Włosy pachnące papierosami. Wkurzający, dziki, rozsadzający bębenki śmiech. Tamta Ronda, szepcząca coś poufale do mojego małego uszka, coś, czego teraz nie umiałem sobie przypomnieć, a co wtedy zmuszało do chichotu, od którego bolał mnie brzuch. Sekrety i tajemnice. Matki plotkujące w kuchni, rozmawiające przez telefon z innymi matkami, opowiadające niestworzone historie o „złej dziewczynie”.

Potem zabraliśmy ją na spacer. Gdy wstała, okazała się naprawdę maleńka, sięgała mi do łokcia, była wściekle opalona przez słońce i miała najbielsze zęby. Karol obejmował ją, a ja niosłem gitarę. Biegaliśmy po plaży, pływaliśmy, poszliśmy na lody, później był już wieczór. Odprowadziliśmy Rondę do pensjonatu, gdzie mieszkała, i każde z nas poszło w swoją stronę, do domów, choć zdołaliśmy się umówić na kolejny dzień. Gdy już szedłem sam, nieco spóźniony, odtwarzając w głowie, krok za krokiem, obraz za obrazem, wszystkie dzisiejsze wydarzenia, usłyszałem, że ktoś biegnie z tyłu. To była ona, ta nowa Ronda, z którą pożegnałem się ledwo dwie przecznice temu.

-Gitara!- zawołała machając.
Zaśmiałem się, miała rację, cały czas dźwigałem na plecach futerał z instrumentem. Nie wiem jak to się stało, ale gdy dobiegła do mnie byliśmy tuż przy zakręcie ścieżki, obok pamiętnego skrótu od strony podwórek, tonącego teraz w mroku. Dziewczyna złapała mnie za rękę, co było naszym pierwszym fizycznym kontaktem i pierwszym fizycznym kontaktem z jakąkolwiek dziewczyną w całej mojej życiowej historii, a potem pociągnęła w ciemność. Nie chodziłem tą ścieżką od dziecka, więc zapach świeżo przyciętych żywopłotów zawładnął mną. Zagarnął mnie jak wysoka fala, otwierając puszkę Pandory, wywołując pod powiekami klisze z dawnych dni, z tamtych powrotów do domu, gdy za rękę trzymałem nie nowo poznaną dziewczynę, ale tatę, wysokiego jak ja teraz.
-Ronda- wydusiłem, po części zwracając się do niej, a trochę do samego siebie, w odpowiedzi na natłok wspomnień, inwazję kadrów z przed lat. Zatrzymała się, i w świetle księżyca na jej szczupłą twarz nałożyła się twarz dziewczyny z przeszłości.

Pasowały, jak lustrzane odbicia.

Serce zaczęło mi walić. Pochyliłem się, niby we śnie, jakby coś mną kierowało. Byłem sobą, i  równocześnie byłem moim ojcem. Dorosłym mężczyzną, który w niebezpiecznym momencie, pomiędzy jednym a drugim uderzeniem dotyka ustami wilgotnych warg trzynastolatki, podczas gdy za jego plecami jak zegarowa bomba podskakuje maleńki synek, zajęty odwijaniem z papierka balonówki.
Nie umiałem przestać. To był mój pierwszy raz. Pierwszy pocałunek. Nieporadny, szczeniacki, nieudany. A równocześnie najwspanialszy na świecie. Taki jak być powinien.
Tylko że część mnie czuła się niczym zbrodniarz, i była pewna, że zdarzyło się coś złego. Ciarki, które miałem patrząc na uniesioną twarz dziewczyny nie były przyjemne. COŚ się zdarzyło. Coś więcej niż pocałunek. Coś znacznie, znacznie poważniejszego.

Następnego dnia karuzela przyspieszyła obroty. Ronda, gdy się spotkaliśmy, podeszła do mnie i trzymała się blisko. Kręciła się wokół, nie mogła przestać szukać mojego wzroku, a potem moich rąk. Bez dodatkowych słów stało się jasne, że to nie Karolek, ale ja jestem zwycięzcą. Nie wiedziałem w jaki sposób i dlaczego, ale zdobyłem dziewczynę. Rozpierała mnie duma. Obawiałem się reakcji kolegów, a jednak nie mieli z tym problemu. Dzień był słoneczny, jak i kolejne dni. Rozmawialiśmy o wszystkim i niczym, pokazywaliśmy Rondzie atrakcje naszego miasteczka, surfowaliśmy, brzdąkaliśmy na gitarze, spędzaliśmy razem czas. Unosiłem się na wysokiej fali, to były tygodnie rzeczy pierwszych: miłosnych wyznań, pocałunków, wyjawiania sekretów, obiecywania sobie wspólnej wieczności, snucia marzeń o ucieczce na koniec świata. Byłem jak zaczarowany.
Pewnego wieczora, w tym magicznym bezczasie, Ronda odprowadzała mnie w stronę domu, i znów, niewiele myśląc, skręciliśmy w wąską ścieżkę. Minione tygodnie uspokoiły mnie, uśpiły czujność, więc kiedy chwyciłem ją mocno i korzystając z osłony ciemności przylgnąłem do niej całym ciałem, nie miałem na myśli nic szczególnego. Nie byłem gotowy na nagły dreszcz grozy; zmrożenie, które wytrąciło mnie z równowagi. Coś szarpnęło mną, i zanim się zdążyłem pozbierać przejęło władzę nad moim piętnastoletnim ciałem, które wyzbyło się wszelkiej nieporadności i kierowane obcą wolą podejmowało celowe działania. Bałem się panicznie ale nie mogłem przestać. Nie wiedziałem, co robię, nie byłem gotowy, ciało nie chciało mnie słuchać. Ręce nie były moimi rękami, nogi nogami, usta ustami. Poruszałem się jak marionetka.

Potem jednak idylla trwała. Ignorowałem drobne zgrzyty. Pewnego razu podpatrzyłem Karola obmacującego się na plaży z jakąś dziewczyną, która przypominała Rondę. Innego dnia Paul paradował z szyją poznaczoną śladami mocnych pocałunków. Ale nie chciał nic zdradzić, i nie dopytywałem się. Miałem najwspanialszą dziewczynę na świecie. Byłem śmiertelnie zakochany. Po miesiącu chodzenia udało mi się ją wreszcie namówić na wizytę w moim domu. Tak bardzo pragnąłem przedstawić ją ojcu, dumny ze zdobytego trofeum, choć przecież czułem się zarówno jej władcą jak i własnością, wręcz niewolnikiem. Pragnąłem pochwalić się ojcu tak mocno, że oszukałem Rondę, obiecując: „nikogo nie będzie w domu”. Inaczej nie chciała nawet słyszeć o odwiedzinach.
Weszliśmy do kuchni od strony ogrodu i zaraz zaczęliśmy się całować, to był etap w którym prawie nie rozmawialiśmy, wszystkie spotkania nieuchronnie ciążyły ku fizyczności, rządziła nami wzajemna fascynacja. Ronda zdjęła kurtkę i objęła mnie, a ja wsunąłem ręce pod jej koszulkę. Nie mogłem się powstrzymać nawet wiedząc, słysząc, że obok, w salonie, jest ojciec, ciężko podnosi się z fotela, składa gazetę, i zgarbiony, w szlafroku i kapciach starego człowieka sunie ku nam, sapiąc miarowo, a potem staje w drzwiach.

* * *

-Tato, chciałbym ci kogoś przedstawić- mówię nagle onieśmielony, cofam ręce, zerkam na ojca, Ronda stoi tyłem, ale obraca się jak na zwolnionym filmie, płynnym i nieubłaganym ruchem, odwraca się i także patrzy na niego, unosząc wysoko brwi, a na jej twarzy zakwita piękny uśmiech, przechodzący w miękko wypowiedziane słowa.

-Dzień dobry, panie Martin…

Potem wszystko dzieje się tak szybko. Tata krzyczy i chwyta się za serce. Ronda, szlochając wybiega na taras i przedziera się przez ogród do tylnej furtki. Znika mi z oczu. Ojciec osuwa się na podłogę kuchni. Przez moment stoję jak sparaliżowany nie umiejąc wybrać, czy biec za dziewczyną czy dzwonić po pogotowie. Wreszcie chwytam telefon.

* * *

To był koniec idyllicznych wakacji, nokaut ze strony rzeczywistości, która upomniała się o swoje. Tata miał rozległy zawał, zapadł się jakby uszło z niego powietrze, skurczył się, nie odzyskał zdrowia. Zmarł następnego lata, a ja przeprowadziłem się na drugi koniec miasteczka, do nowej rodziny matki. Było mi wszystko jedno, pozostawałem małomówny, nieobecny duchem, choć równocześnie stałem się bardziej niż uprzednio skłonny do agresji. Nigdy nie rozmawiałem o tym, co się stało. Ani z ojcem, ani z mamą, ani z psychologiem. Nigdy też nie spotkałem Rondy, choć tamtego lata szukałem jej bardzo intensywnie. Karolek i Paul równie mocno zaangażowali się w poszukiwania, lecz nasze wysiłki nie przyniosły rezultatów. Okazało się, że nikt o takim imieniu nie mieszkał w pensjonacie pod którym ją zostawialiśmy wieczorami, a całe śledztwo utrudnił fakt, że nie znaliśmy nazwiska Rondy.
Bardzo chciałem oddać jej kurtkę, którą zostawiła w kuchni. Sfatygowany kawałek skóry stał się z czasem talizmanem, jedynym namacalnym dowodem, że moja pierwsza dziewczyna istniała naprawdę.

Minęło wiele lat. Pojechałem na studia, wróciłem, przywożąc ze sobą Wilmę, księżniczkę z wielkiego miasta, która w końcu została moją żoną i stworzyła dla mnie dobry dom. Wyszedłem na prostą. Urodziło się nam trzech synów. Byliśmy szczęśliwi. Myślałem, że nie brakuje mi niczego aż do dnia, kiedy mój nastoletni, najstarszy syn przyprowadził do domu dziewczynę.

Usłyszałem głośny śmiech jeszcze zanim wszedłem do kuchni żeby ją poznać. Stała tam, oparta o blat, z oszronioną szklanką lemoniady w dłoni.

-Pan Martin- powiedziała zmysłowym, chrapliwym głosem nie pasującym do ciała trzynastolatki, i pochyliła się w moim kierunku, uśmiechając się porozumiewawczo, patrząc mi bezczelnie prosto w oczy, a pod tym spojrzeniem na moim sercu zacisnęła się lodowata, stalowa pięść; zacisnęła się coraz brutalniej, odbierając oddech.

Nic się nie zmieniła. Jej oczy były stare jak świat. A może nawet  jeszcze starsze.